Prof. Tomasz Grodzki, marszałek Senatu, już chyba oficjalnie uznał się nie za „trzecią”, lecz za „najpierwszą” osobę w państwie. Nie wystarczyły pełne żenującego patosu „orędzia” czy pełne bufonady konferencje prasowe, na których poucza dziennikarzy, jak wymawiać nazwiska unijnych polityków czy też opowiada, że ma tyle pracy, iż „jak to mówią młodzi ludzie: nie będzie czasu na zrobienie siusiu”.
Oto zapowiadając wizytę w Polsce prezydenta Francji, Grodzki powiedział: „Trzeciego lutego ma do mnie, ma mnie odwiedzić prezydent Macron, który jest jednym z tych, który mówił: dajcie sobie spokój z tą Polską. I wbrew temu, co o mnie mówią czy o Senacie, że donosimy na Polskę za euro, szekle, ruble czy tam inne dolary, to ja będę musiał go przekonywać, żebyśmy dali Polsce jeszcze szanse”. To słowa zaskakujące. Wielki Marszałek ostatnią nadzieją? Zapewne w jego mniemaniu tak jest. Gorzej, że megalomanię Grodzkiego zdają się widzieć już nawet jego partyjni koledzy, nieskorzy do komentowania kolejnych wybryków „najpierwszego”. Złośliwości nie szczędzą mu za to politycy PiS.
„Zachowanie pana marszałka Grodzkiego już od długiego czasu jest na skraju jakichś działań niezwykłych, a na pewno niestosownych” – powiedział Antoni Macierewicz.
Niestety, nic nie wskazuje na to, by Grodzki miał zamiar zaprzestać swoich dziwactw. Cóż, w historii mieliśmy wielu megalomanów, w poczet których przyjdzie dopisać marszałka Senatu. Stanie obok Lecha Wałęsy, Henryki Krzywonos i Barona Münchhausena z kart Gottfrieda Augusta Bürgera. A za tym ostatnim będzie mógł powtórzyć:
„W naszym wieku sceptycyzmu ludzie, którzy mnie nie znają, mogliby podać w wątpliwość prawdę moich rzeczywistych przygód, to zaś głęboko obraża człowieka honoru”.