Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Ducha nie gasić

W 2010 r. mottem patriotycznych spotkań, pochodów i uroczystości, które – kiedy już jasne stawało się, że nie można liczyć ani na uczciwe śledztwo, ani godne upamiętnienie ofiar katastrofy smoleńskiej – stawały się protestami, były towarzyszące nam wszędzie słowa śp. Anny Walentynowicz: „Musimy się na nowo policzyć”. Policzyliśmy się wtedy, policzyliśmy się później. W 2015 r. z tego liczenia doliczyliśmy się prezydentury Andrzeja Dudy i rządu Beaty Szydło. W 2019 r. udało się prawicy dwukrotnie wygrać wybory. Wydaje się jednak, że znów trzeba się policzyć, a może nawet – określić.

Już przed wyborami pojawił się dość mocno udokumentowany rozmaitymi analizami i badaniami socjologicznymi pogląd, że elektorat Prawa i Sprawiedliwości AD 2019 składa się z dwóch grup, których priorytety nie zawsze są zbieżne.

Wyborcy Prawa i Sprawiedliwości

Pierwsza z nich to klasyczny elektorat PiS, wyborcy konserwatywni, krytyczni wobec III RP, nastawieni propaństwowo i otwarci na większy udział instytucji państwa w polityce społecznej i gospodarce jako takiej. Rozczarowanie rządami Platformy Obywatelskiej spowodowało wzrost popularności takiego podejścia do polityki, również jako odwrotności liberalnego egoizmu i polityki rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego (a więc wspierania silniejszych, teoretycznie w nadziei, że pociągną za sobą słabszych, w praktyce zaś jest to przejaw braku zainteresowania ich losem), przełożonego w pewnym sensie na każdą dziedzinę życia.

Z kolei dobra koniunktura gospodarcza i odczuwalne przez wiele grup społecznych pozytywne następstwa PiS-owskiej „rewolucji godnościowej” przydały partii Jarosława Kaczyńskiego nowych zwolenników. Patrzących raczej życzliwie na konserwatywno-socjalny background tej partii, głosujący na nią jednak przede wszystkim jako na gwaranta dalszego, spokojnego rozwoju gospodarczego, a zarazem wzrostu dobrobytu rodzin czy pracowników. PiS w pewnym sensie miało więc zacząć pełnić funkcję, z której, osuwając się najpierw w nieskuteczność, później zaś w logikę opozycji totalnej i rozmaite ideologiczne szaleństwa, abdykowała po ucieczce Donalda Tuska, aferach taśmowych i wyborczej przegranej Platforma Obywatelska. Zaryzykować należy w tym miejscu twierdzenie, że z zaskakującego nawet dla zwolenników Prawa i Sprawiedliwości wielkiego sukcesu w wyborach do europarlamentu partia rządząca wyciągnęła wniosek, by w kampanii przed wyborami parlamentarnymi i planach na drugą kadencję skupić się na potrzebach tej drugiej grupy wyborców. Skład nowego rządu Mateusza Morawieckiego, podział kompetencji ministerialnych i pierwsze zapowiedzi, zawarte w wystąpieniu wygłoszonym przy okazji zaprzysiężenia nowych ministrów, wskazują na ten właśnie kierunek.

Credo rządu czy symboliczny gest wobec lewicy?

Celem nowego rządu ma być, jak się zdaje, przede wszystkim ugruntowanie i wzmocnienie pozytywnych tendencji gospodarczych, odczuwalnych w poprawie jakości życia przez przeciętnego Polaka. Być może upatrywać w tym należy również realistycznej oceny nowego, powyborczego pejzażu polskiej sceny politycznej. W swoim wystąpieniu Mateusz Morawiecki, co chyba nie zostało zbytnio zauważone, poza odwołaniem się do dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego, przywołał, wręcz nadał moc credo dla prac rządu, słowa Jędrzeja Moraczewskiego, socjalistycznego premiera II Rzeczypospolitej. I faktycznie, deklaracja brzmiąca: „Pragniemy poprawiać los milionów ludzi, prostować drogi dla Polaków i spełniać wolę narodu”, do PiS zdaje się pasować jak ulał. Czy jednak odwołanie do Moraczewskiego należy traktować też jako symboliczny gest w stronę przynajmniej tej części obecnej w parlamencie lewicy, która w przerwach między deklarowaniem konieczności przeprowadzenia bezceremonialnej rewolucji obyczajowej, będącej przecież wynalazkiem zupełnie innych czasów, odwołuje się czy to do Ignacego Daszyńskiego, czy to do Jędrzeja Moraczewskiego właśnie?

Czarzasty to jedno, ale Biejat?

W pierwszym dniu kadencji nowego Sejmu trochę niespodziewanie występujący w imieniu Lewicy poseł Krzysztof Gawkowski zadeklarował poparcie w głosowaniu kandydatury Elżbiety Witek na marszałka Sejmu. O ile takie samo poparcie ze strony PSL mieści się w ogólnym pomyśle tej partii na bycie, przynajmniej w teorii, lecz czasem również w praktyce, opozycją merytoryczną i popierającą część działań rządu, o tyle zachowanie SLD i jej koalicjantów było zagadką. Gawkowski w swoim wystąpieniu zadeklarował nie tylko poparcie dla samej Witek, lecz także, w przyszłości, możliwość współpracy z rządem. „Dla Polski”, jak to zwykło się pięknie mawiać przy podobnych okazjach. Efektem słów przedstawicieli zarówno ludowców, jak i lewicy, była opinia Jarosława Kaczyńskiego, że obserwujemy właśnie koniec opozycji totalnej. Konsekwencją zaś – głosowanie części posłów PiS za kandydaturą Włodzimierza Czarzastego na wicemarszałka Sejmu, później zaś uczciwe potraktowanie SLD przy podziale stanowisk w sejmowych komisjach. I tu zaczyna się problem, bowiem, co w części spraw może być szansą (teoretyczne wsparcie ze strony lewicy w głosowaniach, dotyczących polityki społecznej), zaczyna być kłopotliwe, gdy idzie o kwestię symboliki. O ile bowiem poparcie Czarzastego można jeszcze wytłumaczyć kwestiami parlamentarnego obyczaju czy uszanowania woli wyborców, zwłaszcza przy analogicznym zachowaniu lewicy w sprawie wyboru marszałek, o tyle sprawa powołania Magdaleny Biejat na funkcję przewodniczącej komisji ds. rodziny rozdrażniła zarówno wyborców, jak i część przyjaznych PiS mediów. Biejat jest bowiem osobą bardzo radykalną w swoich poglądach, a i w mediach społecznościowych posługuje się przekazem w formie i treści niemożliwym do przełknięcia dla konserwatysty czy po prostu chrześcijanina. Władze komisji być może zostaną po kilku dniach zmienione, jeśli się nie uda (a na razie się nie udaje) przekonać elektoratu, że chodzi o funkcję jedynie symboliczną, która nie odbiera PiS realnej władzy.

Gdzie są sztandary?

Lewica swoim powrotem do Sejmu stawia w kłopotliwej sytuacji zarówno PiS, które, chcąc nie chcąc, legitymizuje jej obecność w życiu politycznym kosztem spójności wizji politycznego świata własnych wyborców, jak i Platformę, zaskoczoną, że partia, która do polityki wróciła na jej plecach, przejawia samodzielność, a czasem nawet sugeruje, że z PiS też może mieć czasem (dyskusja o trzydziestokrotności płacy minimalnej i zwolnieniu z płacenia składek ZUS) po drodze. Jednak dla Prawa i Sprawiedliwości istnieje tu ryzyko nowe i chyba jeszcze nie całkiem rozpoznane – oto bowiem na te drobne i zapewne faktycznie mało istotne przejawy koegzystencji, normalnej w warunkach demokracji parlamentarnej, z lewicą część wyborców dotychczas niezachwianych w swoim poparciu patrzy z dużą niechęcią. Wzmacnianą przez brak realnych działań w niektórych sprawach, mówiąc wprost – w sprawie obrony życia, czyli akurat tam, gdzie w teorii rozjazd między PiS a lewicą jest największy. W rezultacie po wyborach brak wśród najwierniejszych wyborców spodziewanego entuzjazmu, zastępowanego często przez dezorientację. Jeśli przerodzi się ona w apatię, za którą pójdzie absencja w kolejnych wyborach lub zmiana preferencji politycznych, będzie to zapowiedź kłopotów w kolejnych wyborach, czy to prezydenckich, czy parlamentarnych za cztery lata.

Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na ostrzegawczy tekst „Gdzie są flagi” Agnieszki Żurek, opublikowany w „Tygodniku Solidarność”. Oprócz zwykłej pracy, na którą wydaje się nastawiony nowy rząd, potrzebne więc są już dziś działania, które sprawią, że elektorat klasyczny, żelazny nie straci ducha. W polityce rozwoju i dobrobytu nie warto porzucać pryncypiów, zwłaszcza gdy za plecami czają się już chętni, by je wziąć na sztandary, niekoniecznie w dobrych intencjach.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski