Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Niepewne prawybory

Czy to, co pomogło PSL stanąć na nogi w wyborach do Sejmu, pomoże całej opozycji w nadchodzących wyborach prezydenckich? Dziś nie jest to wcale pewne i, by to stwierdzić, nie trzeba było nawet weekendowych, dość krytycznych wobec Władysława Kosiniaka-Kamysza głosów jego kolegów i koleżanek z opozycji.

Po wyborach Platforma Obywatelska uratowała co prawda swoją pozycję najsilniejszego ugrupowania opozycji, jednak nie wydaje się, by nadal mogła rościć sobie prawo do autorytatywnego wyznaczenia kandydata całej opozycji na prezydenta. 

Opłaca się mieć własnego kandydata

Dzieje się tak z co najmniej trzech powodów. Przede wszystkim wynik wyborczy wzmocnił wszystkie opozycyjne siły oprócz samej PO, a jak wiemy, wybory prezydenckie to dla partii politycznych zawsze znakomita okazja do zaistnienia. Również wtedy, gdy jest rzeczą oczywistą, że ich kandydaci nie mają szans na drugą turę. Brak kandydata natomiast mści się na ogół boleśnie, o czym dawno temu przekonała się Unia Wolności. Również SLD ucierpiał na wycofaniu się z wyborów prezydenckich Włodzimierza Cimoszewicza, ponieważ to wtedy na długo została przesądzona sprawa uznania Platformy przez różne wpływowe środowiska za gwaranta ich interesów. Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której znajdujący się na fali wznoszącej ludowcy i lewicowcy zrezygnowaliby na rzecz kandydata Platformy, zwłaszcza że ta ma własne kłopoty. Po pierwsze, trwa i najpewniej długo jeszcze trwać będzie kryzys przywództwa w tej partii, co z kolei przełoży się zapewne na wplecenie kwestii wyznaczenia kontrkandydata dla Andrzeja Dudy w wewnątrzpartyjną wojenkę. Po drugie, co w tej chwili chyba najważniejsze, wciąż otwarta, przynajmniej dla wiecznie stęsknionych kolegów i koleżanek, pozostaje kwestia startu w wyborach prezydenckich Donalda Tuska, który kolejny miesiąc wysyła sprzeczne sygnały, równocześnie unikając jednoznacznych deklaracji i zwodząc potencjalnych sojuszników. Ci zaś nie mają cierpliwości partyjnych przyjaciół „króla Europy”, co wyraźnie przebijało się w zeszłym tygodniu przez liczne wypowiedzi polityków związanych z opozycją, nawet aktualnych koalicjantów Platformy, choćby Barbary Nowackiej. Z kolei Katarzyna Lubnauer zarzuciła Tuskowi, że jest on osobą polaryzującą elektorat, pozbawioną mocy zdobywania nowych głosów dla opozycji demokratycznej.

Prawybory każdy rozumie inaczej

I tu dochodzimy do następnego problemu we wzajemnych relacjach stronnictw opozycji, który wyraźnie zaznacza się, gdy zaczyna się rozmowa o wyborach prezydenckich. Wydaje się, że wszystkie partie dopuszczają wystawienie jednego kandydata przez wszystkich przeciwników Andrzeja Dudy (choć wątpię, by brały pod uwagę rozmowy w tej sprawie również z Konfederacją) jedynie wtedy, gdyby osobę taką wyłoniono w prawyborach. Władysław Kosiniak-Kamysz wie nawet, jak takie prawybory miałyby wyglądać. Proces nie polegałby według wizji ludowców na faktycznym głosowaniu, ale na dyskusji z udziałem sił opozycyjnych, zakończonej weryfikacją w kilku niezależnych sondażach. Przy czym można założyć, że partie na prawybory godzą się bądź to pro forma, bądź wierząc, że wyłonią one akurat ich kandydata. A już na pewno wierzy w to Władysław Kosiniak-Kamysz. Tymczasem w Koalicji Obywatelskiej nastroje kształtują się inaczej, ale nawet tu nie ma jednomyślności. Część jej polityków uważa, że prawybory, owszem, powinny się odbyć, ale… tylko w ramach Koalicji. W tym przypadku nie wiemy jeszcze, czy reszta partii miałaby po prostu przyjąć ten fakt do wiadomości, czy też pierwszą turę wyborów prezydenckich potraktować wspólnie z KO jako drugą i ostatnią część opozycyjnych prawyborów. Pojawiły się jednak jeszcze inne głosy, które zapewne nie spodobają się i ludowcom, i lewicy, a nawet sporej części formalnych sojuszników Platformy. Najzagorzalsi sympatycy Tuska uważają bowiem, że sam fakt ewentualnego ogłoszenia przez niego chęci startu w wyborach unieważnia ideę jakichkolwiek prawyborów. Taką chęć narzucenia kandydata, który od kilku lat unika jakiejkolwiek jednoznacznej decyzji, to brak szacunku nie tylko dla partnerów, ale trochę i dla samych siebie. 

Negatywny elektorat „króla Europy”

Jednak czasy, gdy Donald Tusk jako lider opozycji i polityk zdolny odwrócić losy polskiej polityki był „oczywistą oczywistością”, dawno już minęły. W sondażu, który zamówił portal Oko.press, a który cytuje również „Polityka”, więc tytuły zainteresowane wygraną z Andrzejem Dudą w 2020 r., widoczna jest nie tylko przewaga urzędującego prezydenta nad konkurencją, lecz także skala niechęci wobec potencjalnych kontrkandydatów. Zleceniodawcy wpadli bowiem na niegłupi pomysł, by obok zwykle mierzonych preferencji zbadać również elektoraty negatywne. Wynik tego badania potwierdza opinię Katarzyny Lubnauer i głoszącego podobny pogląd Piotra Zgorzelskiego z PSL: „na pewno nie” odpowiada 44 proc. zapytanych o możliwość głosowania na Tuska, gdy zaś dodać do tego 15 proc. wskazujących „raczej nie”, widzimy, że dawny lider PO wypada bardzo źle. Co gorsza, dla opozycji jedyne nazwisko, przy którym zsumowane mocne i słabsze odpowiedzi negatywne dają mniej niż 50 proc., to… Andrzej Duda. W porównaniu z nim nieźle wypada tylko Małgorzata Kidawa-Błońska (53 proc. wskazań negatywnych).

Granice możliwości prezesa ludowców 

Wydaje się, że lewica nie będzie się liczyć przynajmniej w pierwszej fazie tego wyścigu, choć zważywszy na społeczne tendencje i polaryzację nastrojów w kwestiach obyczajowych, mogą to być ostatnie takie wybory. Jeśli jednak po stronie opozycji wszystko ma się rozegrać między nieznanym jeszcze kandydatem Platformy a Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, warto odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ten ostatni faktycznie ma zdolność przyciągnięcia do siebie na tyle znaczącej liczby dawnych i obecnych sympatyków obozu dobrej zmiany, by wygrać wybory. Moim zdaniem odpowiedź na to pytanie jest negatywna. Andrzej Duda w trakcie kadencji mógł wielu wyborcom podpaść wetami sądowymi, nieujawnianiem aneksu, doborem niektórych osób ze swojego otoczenia... Ale czy to wystarczy, by te osoby, mając w drugiej turze taki wybór, głosowały na popieranego przez całą III RP Kosiniaka-Kamysza? Nie. Oczywiście część tych wyborców może zostać w domu lub zdecydować się na poparcie innego kandydata prawicy. Nie wpłynie to jednak na ostateczny wynik. Trudno bowiem wyobrazić sobie sytuację, w której potencjalny prawicowy kontrkandydat Andrzeja Dudy odebrał mu tyle głosów, by już w pierwszej turze kandydat opozycji (który musiałby być kandydatem jedynym) zdobył ponad 50 proc. Równocześnie zaś dalsze próby zdobywania wyborców Dudy za pomocą konserwatywnego wizerunku będą powodować niewybieralność Kosiniaka-Kamysza dla zwolenników lewicy, już dziś zmęczonych jego religijnością. Dla nich będzie to bowiem wybór między konserwatystą z PiS a konserwatystą z anty-PiS, a więc w imię samego anty-PiS, bez cienia nadziei na realizację postulatów światopoglądowych lewicy.

Warto pamiętać lekcję Komorowskiego

W puli pozostają zaś jeszcze wyborcy Pawła Kukiza z 2015 r. Cztery lata temu ich głosy w większości trafiły do obecnego prezydenta, choć 40 proc. z nich przejął Bronisław Komorowski. Trudno dziś oczekiwać, by kukizowcy całą grupą poparli w przyszłym roku szefa PSL, ich poparcie rozejdzie się między wszystkich kandydatów, od Andrzeja Dudy, przez kandydata Konfederacji, do Kosiniaka-Kamysza i osoby wskazanej przez Platformę Obywatelską.

Czy kampania prezydencka będzie ciekawa, tego jeszcze nie wiemy. Niemniej jednak sam proces wyłaniania się kandydatów i późniejszych przepływów elektoratów będzie wyjątkowo interesujący. Andrzej Duda na razie może to obserwować ze spokojem, jednak jego otoczenie, przede wszystkim zaś dobrze życzące mu media, za wszelką cenę muszą unikać triumfalizmu. Gorzka lekcja Bronisława Komorowskiego powinna być ostrzeżeniem dla liderów kampanii i autorów tytułów omówień sondaży.
 

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#wybory prezydenckie

Krzysztof Karnkowski