Ksiądz Franciszek Wojdyła – werbista posługujący w Demokratycznej Republice Konga, najpierw w Kinszasie, a potem w Bandundu mówi:
skoro tutaj jesteśmy, Pan Bóg chce się nami posługiwać w niesieniu tym ludziom pomocy – często by ratować dzieci skazane na analfabetyzm czy utratę zdrowia, pomagać chorym i wszystkim znajdującym się w najrozmaitszych tarapatach życiowych. Kościół jest i wciąż powinien być choćby małą iskierką nadziei.
Werbista po dziesięciu latach posługi objął probostwo w Kinszasie w grudniu 2017 r. Sporo udało się mu zrobić: zakupiono działki na powiększenie obszaru parafii i pod budowę plebanii, a dzięki pomocy polskiego rządu powstało również przedszkole, do którego podnosząc je o jedno piętro dobudowano również szkołę podstawową. Misja aż prosiła się o kontynuację, nic więc dziwnego, że gdy po latach pracy misjonarz otrzymał przeniesienie do parafii św. Pawła w Bandundu, trudno mu było wypełnić złożone przy ślubach wieczystych przyrzeczenie posłuszeństwa. Nie było jednak dyskusji.
Misjonarz znalazł się w nowej parafii. Warunki były zupełnie inne. Parafia była bardzo rozległa, ale wśród trzydziestotysięcznej populacji było zaledwie około pięciu tysięcy praktykujących katolików. Teren parafii był nieogrodzony a w ostatnim czasie wzmógł się bandytyzm – zaatakowano i obrabowano także księdza i dwie siostry zakonne.
Nie mniejszym problemem były również sekty, które tu nazywano dla niepoznaki kościołami lokalnymi. Jeden z parafian ojca Wojdyły, człowiek piastujący wysokie stanowisko w administracji w głównym szpitalu w Bandundu, utracił wzrok. Gdy ta informacja się rozeszła, odwiedził go jeden z tzw. pastorów. Próbował on wmówić niewidomemu, że ktoś „skradł mu oczy, by przejąć jego inteligencję”. Zaoferował mu pomoc za jedyne dwieście osiemdziesiąt dolarów. Gdyby chory tę propozycję odrzucił, miała go czekać śmierć i to w męczarniach. Tymczasem minęło już kilka miesięcy, a urzędnik spokojnie przygotowuje się na operację oczu w szpitalu, w którym kiedyś pracował. – To klasyczny przykład – komentuje ks. Wojdyła – w jaki sposób robi się „pranie mózgu” w sektach i jak bezwzględna jest machina wyłudzania pieniędzy od biednych i zagubionych ludzi. W Kinszasie zjawisko to jest bardzo rozpowszechnione, lecz tutaj w Bandundu, odnoszę wrażenie, przybiera jeszcze większe rozmiary.
Sto dwadzieścia pięć lat temu dwaj holenderscy misjonarze odprawili w Akrze (Ghana) mszę świętą, w której uczestniczył jeden katolik i dwóch ciekawskich. Dawna rybacka wioseczka jest dziś dwumilionową metropolią i archidiecezją liczącą sześć dekanatów. W jednym z nich pracuje ksiądz Janusz Schilitz. Razem z wiernymi brał udział w uroczystościach jubileuszowych 25 listopada zeszłego roku. Wykłady, rekolekcje parafialne i dekanalne, nawet karnawał trwały cały rok, a skończyły się dziękczynną eucharystią na centralnym placu miasta.
Ledwie wrócił do swojej parafii, już wezwano go do człowieka w podeszłym wieku, który też brał udział wielogodzinnej liturgii i dostał zawału. Pokój był odpowiednio przygotowany na wizytę kapłana: stół przykryty białym obrusem, obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa, wizerunek świętego Jana Pawła II. Jednak przy dokładniejszej obserwacji misjonarz zauważył, że pod obrazem Najświętszego Serca a na niej trzy figurki bożków. Wokół łóżka leżały juju (talizmany). Może być nimi prawie wszystko: ząb węża, pióro białego koguta, kamień o niespotykanych kształtach – byłem zszokowany - wspomina werbista – jakby mi ktoś wylał wiadro zimnej wody w oczy.
Spytał więc chorego: po co mnie wezwałeś, kiedy cały pokój masz zawalony bożkami i różnymi talizmanami. Odpowiedź była wprost rozbrajająca: oczywiście, że wierze w jedynego i prawdziwego Boga i w jego miłość do nas, ale dobrze też żyć w zgodzie z naszymi tradycyjnymi bożkami.
W poprzedniej parafii w Anyinam - 125 km od Akry zdziwiony ks. Schilitz zauważył, że licznie uczęszczany kościół nagle opustoszał. Zachodził w głowę co się stało.
Wreszcie przyszedł do niego katecheta i poinformował, że w wierzchołkach palm zagnieździły się czarownice w postaci czerwonych ogników. Misjonarz zwołał radę parafialną i powiedział, że wielokroć modlił się na werandzie i niczego nie zauważył. Jednak obecni stwierdzili, że można to dojrzeć jedynie oczami tubylca. Trzeba wiec wezwać lokalnego malama (znachor, szaman), który zabije białego koguta i owce w tym samym kolorze, odmówi stosowne zaklęcia a problem zniknie. – Słysząc to – mówi zakonnik – zdębiałem – zaprosić czarownika, żeby na posesji kościelnej składał pogańskie ofiary i rzucał pogańskie zaklęcia. […] Zwołałem więc paru katechetów i po długiej dyskusji postanowiliśmy zrobić to inaczej, po katolicku.
W niedzielę ksiądz ogłosił, że po głównej mszy świętej wszyscy pójdą w procesji ze śpiewem i modlitwami, a przede wszystkim z głęboką wiarą przez cały zagajnik palmowy. Kościół był wtedy nabity katolikami i niekatolikami, przyszło nawet kilku muzułmanów. Wkrótce wierni wrócili do swojej parafii.
- Po dosyć trudnych studiach teologicznych – wspomina ksiądz Stanisław Madziar z Centrum Formacyjnego w Common Formation Centre w Tamale (Ghana) - niedługo po moim przybyciu do domu formacyjnego powierzono mi opiekę nad naszą niewielką farmą drobiu. Ta nominacja nieco mnie zdziwiła. Teologia i odpowiedzialność za kury. Jakoś jedno nie szło mi w parze z drugim. Jednak takie sytuacje zdarzają się w naszym misyjnym życiu dość często. Czasem trzeba zapełnić lukę i robić coś o czym być może nie mamy większego pojęcia, ale co w danym momencie jest konieczne.
Niewiele tygodni minęło, a misjonarz stał się nie tylko uznanym „specjalistą od drobiu” ale znalazł też czas na prowadzenie dwóch cykli wykładów w miejscowym seminarium św. Wiktora.
Według ojca Andrzeja Mochalskiego sekretarza misyjnego w prowincji Argentyna wschodnia życie misyjne to nie tylko sprawa osób konsekrowanych, ale także i świeckich: wspólnie i poprzez chrzest tworzymy kościół chrystusowy, dlatego też każdy ochrzczony powinien czuć się odpowiedzialny za kościół. Posługa misyjna zaczyna się od dawania świadectwa w rodzinie, w miejscu pracy, w szkole czy w angażowaniu się w działalność grup parafialnych. To tu zaczynają się misje.
Co roku więc do kilkudziesięciu ludzi wyjeżdża na wszystkie kontynenty, by wesprzeć konsekrowanych w pracy charytatywnej, edukacyjnej, w kościołach i w kaplicach, zwłaszcza objazdowych, w szpitalach i w przychodniach. Świeccy misjonarze poświęcają dla głoszenia dobrej nowiny część, czasem całość własnych wakacji czy urlopu.
Niektórzy właśnie w pracy misyjnej otwierają się na głos powołania i rozpoczynają służbę Panu już jako zakonnicy, zakonnice i kapłani. Warto pamiętać w czasie modlitwy osobistej o tych, którzy kontynuują posługę apostolską, nie omijając żadnego zakątka świata, bo tak chce Jezus.