Ubiegły tydzień przyniósł podsumowania czterech z pięciu lat prezydenckiej kadencji Andrzeja Dudy. Pierwszej kadencji, wszystko wskazuje bowiem na to, że jeśli prezydent zdecyduje się ubiegać o reelekcję, to nie powinien napotkać większych przeszkód. Nim to się jednak stanie, warto wskazać najmocniejsze punkty tej prezydentury, których utrzymanie będzie kluczowe dla jej przedłużenia, w przyszłości zaś – dobrego zapamiętania.
Dziś Andrzej Duda jest już stałym elementem polskiej polityki. Czasem traktowanym jako część obozu dobrej zmiany i Zjednoczonej Prawicy, czasem szukającym samodzielności z różnym, nie zawsze dobrym, skutkiem. Mimo że w chwili ogłoszenia jego kandydatury nie był postacią nieznaną ani nową, miał za sobą lata pracy z Lechem Kaczyńskim, udział w wyborach prezydenta Krakowa i docenianą nawet przez nieprzyjazną przecież PiS „Politykę” pracę w Parlamencie Europejskim, to niektórym zdarzało się mylić go z noszącym to samo nazwisko przewodniczącym Solidarności. Nie brakowało również głosów, że wystawienie polityka młodego i niekojarzonego szerzej z wielką polityką jest czymś w rodzaju aktu rezygnacji. Przecież wszyscy wiedzieli, że wygra Bronisław Komorowski, pozostawało pytanie, czy od razu, jak chciał tego bardzo pewny siebie urzędujący prezydent, czy dopiero w drugiej turze, lecz nadal bezpieczną większością, szacowną najczęściej na sześć do czterech procent.
Konflikt starego z nowym
Dudzie szans nie dawały nawet niektóre gwiazdy prawicowej publicystyki. Mam tę satysfakcję, że w styczniu 2015 r. szanse kandydata PiS oceniłem o wiele wyżej. Atutem Andrzeja Dudy wydawało mi się w tamtym czasie przede wszystkim to, co dla innych stanowić miało największy problem, a mianowicie niewielka początkowo rozpoznawalność. Uważałem wówczas, że w czasach kryzysu zaufania zarówno do rządzącej Platformy, jak i klasy politycznej jako takiej, świeżość jest wielkim kapitałem, zwłaszcza przy narastającym zmęczeniu wielkimi graczami z nazwiskami, odmienianymi przez wszystkie przypadki tysiąc razy dziennie. „Całe tegoroczne wybory prezydenckie zaczynają jawić się jako pojedynek nierozpoznawalnych ze zgranymi. Ogólne zniechęcenie do polityki może dać tym pierwszym o wiele większe szanse, niż życzyliby sobie zwolennicy trwania dzisiejszego stanu rzeczy. Gdyby było inaczej, nie poświęcano by pani Ogórek tyle samo uwagi co – w swoim czasie – o wiele mocniejszemu przecież Cimoszewiczowi. Do Dudy natomiast najwyraźniej niespecjalnie jest się o co przyczepić, dlatego sięga się po manipulację lub cały czas powtarza, że to ten facet, którego nikt nie zna. Niech powtarzają. Druga strona powinna zadbać, by, dla odmiany, tego drugiego ludzie poznali aż za dobrze”. Tyle refleksji z początku roku, w którym kilka miesięcy później Andrzej Duda został prezydentem, PiS zaś zdobyło większość parlamentarną.
Kampania kandydata prawicy ruszyła później z impetem, wszystko zaś w dużym stopniu rozegrało się właśnie według osi konfliktu starego z nowym. W osi tej znaleźli się, prócz wspomnianej już Magdaleny Ogórek, której polityczne losy zeszły się później z prawicą, także kandydat PSL Adam Jarubas, wreszcie Paweł Kukiz, którego mocne wejście do polityki na pewno finalnie miało duży wpływ na ostateczny wynik głosowania i w pierwszej, i drugiej, decydującej turze.
Wrażliwość społeczna i patriotyzm
Andrzej Duda wygrywał wizerunkowo z Bronisławem Komorowskim i im więcej Komorowski angażował się w kampanię, tym bardziej było to widoczne. Wizerunek kończącego kadencję polityka skupiał w sobie widoczne znużenie, połączone jednak z irytującym wielu samozadowoleniem i przekonaniem o pewności wygranej, za którym szło odpuszczenie sobie walki. Wszystko to zemściło się jeszcze 10 maja. Kiedy niektórzy mieli już gotowe poniedziałkowe wydania, celebrujące szybką i pewną wygraną kandydata Platformy, trochę niespodziewanie Duda wygrał pierwszą turę. Trafił do ludzi profesjonalnym wizerunkiem kogoś, kto zarówno wypadnie dobrze w kraju, jak i nie przyniesie wstydu za granicą, a wszystko to w czasie, gdy Komorowski zaliczał wpadkę za wpadką. W parze z tą sprawnością szedł przekaz łączący społeczną wrażliwość z patriotyzmem. Obie te wartości bardzo zyskiwały na wartości po kilku latach rządów coraz bardziej bezdusznych i coraz bardziej bezideowych, a przy tym uległych wobec silniejszych graczy liberałów. Duda, wraz z całym obozem prawicy, odwołał się więc do ludzkiej godności w wymiarze społecznym i kulturowym, co stało się nośnikiem przełomu 2015 r.
Również w czasie prezydentury Andrzej Duda wypada najlepiej w tych sytuacjach, które nawiązują do tych właśnie sfer życia społeczeństwa i narodu. Czy będzie to wsparcie projektów socjalnych PiS (500+ to przecież obietnica z kampanii prezydenckiej), czy budowanie bezpieczeństwa narodowego poprzez wzmacnianie dobrych relacji z Donaldem Trumpem i Stanami Zjednoczonymi, czy wreszcie duże, wspólnototwórcze wydarzenia, takie jak pogrzeby Żołnierzy Wyklętych. Pokazujące również, że prezydent może wyjść poza własne środowisko polityczne, co pokazały choćby obchody 100-lecia niepodległości, na których skalę i rozmach na pewno miało wpływ zaangażowanie się Andrzeja Dudy również w zagrożone przez działania władz Warszawy inicjatywy środowisk narodowych.
Weta nie zjednały wyborców
Z kolei te momenty, gdy Andrzej Duda traci łączność ze swoją bazą, stanowią najsłabszy element jego prezydentury. Weta w sprawie ustaw sądowniczych pokazały zwolennikom konserwacji starego układu, że przynajmniej w niektórych sytuacjach możliwe jest wbicie klina między obóz dobrej zmiany i otoczenie prezydenta. Weto w sprawie regionalnych izb obrachunkowych pozbawiło rządzących narzędzia zwiększonej kontroli samorządów, coraz częściej nastawionych wrogo wobec centralnych władz, zaś sprzeciw wobec degradacji wysokich oficerów z czasów PRL do dziś budzi niesmak wielu wyborców prezydenta, do których nie trafiła jego argumentacja. Co więcej, żadne z tych działań nie wpłynęło na złagodzenie, choćby chwilowe, retoryki politycznych przeciwników, do dziś uważających Dudę (tak jak i całą Zjednoczoną Prawicę) za uzurpatora, wobec którego próbują stosować cały arsenał środków, wypracowanych jeszcze wobec Lecha Kaczyńskiego przez przemysł pogardy. Ataki te pozostają jednak bez wpływu na społeczną sympatię do Andrzeja Dudy, pozostającego od wyborów w czołówce rankingów lubianych polityków. Tym razem pogarda przekonała tylko przekonanych. Nie zmienia to faktu, że weta, o ile miały być sygnałem niezależności ośrodka prezydenckiego, nie zjednały Dudzie nowych głosów, spowodowały zaś rozczarowanie sporej części jego elektoratu. Jednak dwa lata od apogeum sporu na linii Pałac Prezydencki–Nowogrodzka sprawa wydaje się zamknięta, tak jak ucięte zostały, i to dawno temu, wszelkie dyskusje nad ewentualnym innym kandydatem Zjednoczonej Prawicy w wyborach prezydenckich 2010 r.
Opozycja nie jest w stanie wykreować własnego kandydata, co prowadzi do rozpaczliwych pomysłów w rodzaju bieżącego promowania Aleksandry Dulkiewicz. Donald Tusk swoje szanse roztrwonił, jak się dziś wydaje, zbyt szybkim wypadnięciem z roli zewnętrznego, europejskiego autorytetu. Ostry spór polityczny i obyczajowy również wydaje się sprzyjać prezydentowi, tym razem dając mu możliwość wystąpienia w roli gwaranta społecznego spokoju, obrońcy socjalnych transferów tej kadencji i patriotycznej narracji państwa. Przypadek Komorowskiego pokazuje, by nie wpadać zbyt wcześnie w triumfalizm, jednak druga strona ma dziś do Belwederu dalej niż kiedykolwiek.