„Koalicja spadkobierców Okrągłego Stołu jest dzisiaj drugą siłą polityczną. Tak wygląda w Polsce scena polityczna w 30 lat po »upadku komuny«. Co więcej, dokładnie to środowisko zapowiada ustami Donalda Tuska »powtórkę z roku 1989«” – pisze na Twitterze Michał Rachoń zapytany przez Andrzeja Hrechorowicza, czy widzowie naprawdę muszą w audycji „Woronicza 17” wysłuchiwać neomarksistowskiej propagandy Jerzego Wenderlicha.
Widzowie TVP wiedzą, że Platforma Obywatelska, rezygnując z udziału w audycjach tej stacji, de facto ustąpiła miejsca SLD, która w ten sposób, choć nie ma reprezentacji w Sejmie, odzyskała głos w mediach publicznych.
PZPR górą
W swoim czasie pisałem, że widzę w tym wróżbę również dla polskiej polityki. Tak się też stało, starzy komuniści do Parlamentu Europejskiego weszli z listy Koalicji Europejskiej, z miejsc odebranych działaczom Platformy i Nowoczesnej. Ale nie przystąpili z nimi do jednej partyjnej grupy w PE. Platforma i PSL w Europie są przecież chadecją, choć to nie znaczy już kompletnie nic. SLD zaś pozostaje europejskimi socjalistami, chociaż i to pojęcie nie znaczy za wiele w czasach dominacji biurokratycznego liberalizmu, rozmycia pojęć, wreszcie rządów wielkiej koalicji.
W 1989 r. komuniści potrzebowali części elit Solidarności, by utrzymać jak najwięcej wpływów, nawet kosztem utraty władzy. 31 lat później historia właściwie się po-wtórzyła, choć zmieniły się akcenty. Tym razem to ta część dawnej opozycji, która rozdawała karty w III RP, potrzebowała postkomunistów, by uratować przynajmniej część swoich wpływów. W jednym i drugim przypadku to właśnie ludzie wywodzący się z PZPR okazali się finalnie zwycięzcami, którzy wykorzystali bardziej chciwych, lecz mniej doświadczonych partnerów.
W takich chwilach zawsze warto przypominać wymianę zdań między Władysławem Frasyniukiem a Włodzimierzem Czarzastym, która miała miejsce dwa lata temu. Frasyniuk krytykował TVP, pisząc: „W pisowskiej telewizji ciągle o zniewolonym narodzie, o klęsce, o komunistach. Tylko że myśmy ich, k**wa, po-ko-na-li! To nie jest temat na dobry film, równy Żołnierzom Wyklętym?”. Atakując Telewizję Polską, Frasyniuk nie spodziewał się zapewne, że odpowie mu, i to polemicznie, lider SLD. „Drogi Wła-dysławie Frasyniuku! Żeście komunistów pokonali? No nie. Wyście się z nami, k**wa, przy Okrągłym Stole i 4 czerwca 1989 r. do-ga-da-li”.
Ano właśnie. Kiedy Władysław Frasyniuk wprowadza na scenę w Gdańsku Aleksandra Kwaśniewskiego, nie jest zwycięzcą, który pokazuje światu pokonanego; Kwaśniewski nie jest pokonanym, proszącym o łaskę i wybaczenie czy choćby legitymację dla swojej dalszej obecności w polityce. Ot, dwóch starszych panów w znakomitych humorach żartuje sobie, skandując „My, wolni ludzie” (We, free people!). Słaby, choć bardzo przecież oczekiwany występ Donalda Tuska sprawia, że to nie on, ale ten właśnie duet zostaje najlepiej zapamiętamy z tych obchodów. I tylko Czarzastego Frasyniuk jakimś dziwnym trafem nie trawi, ostatnio nazwał go w rozmowie z Wirtualną Polską „szeregowym działaczem po stronie zbrodniczego systemu”. Kwaśniewskiego ta pamiętliwość nie obejmuje.
Co świętowano w Gdańsku 4 czerwca?
Nie zliczę, ile razy jakaś scena z polskiego życia politycznego przypominała ostatnie strony „Folwarku zwierzęcego”, w którym zdziwione zwierzęta obserwowały zbrata-nie się świń rewolucjonistów i ludzi, przedstawianych jako ich największych wrogów, stopniowo tracąc rozeznanie, kto jest kim. W Gdańsku kolejny raz można było się pogubić, zabawa była zaś naprawdę przednia, tylko co właściwie świętowano? Rocznicę częściowo wolnych wyborów? Rocznicę obalenia rządu Jana Olszewskiego? Skład wskazywałby raczej na tę drugą okazję.
Czy 4 czerwca 1989 r. był wydarzeniem przełomowym? Dla Polaka żyjącego w Polsce w roku 1989 niewątpliwie tak. Po raz pierwszy mógł on pójść do lokalu wyborcze-go i dać upust swojej wściekłości na komunistów. Dziś, gdy Donald Tusk mówi, że ten dzień i cała ówczesna zmiana nie były wymierzone w kogokolwiek, mija się z prawdą. Plebiscytowa natura głosowania pokazuje, że dla zwykłych Polaków, którzy – bardzo wielu po raz pierwszy i ostatni – ruszyli do urn, było to swoiste rozliczenie komunizmu, w którym zamiast broni i przemocy użyto kart i długopisów. W wyborczą niedzielę zapewne nikt z głosujących nie zastanawiał się nad tym, co stanie się za chwilę, w jaki sposób ich decyzja i zignorowanie głosowania na listę krajową oraz kandydatów z list PZPR wpływa na porozumienia opozycji z władzą i jak strony postanowią tę wolę narodu obejść i zneutralizować.
Dwa tygodnie później poszczególni kandydaci, którzy nie zdobyli mandatów 4 czerwca, choć wciąż z listy PZPR, do Sejmu wchodzili już z poparciem Komitetów Obywatelskich i otrzymywali koncesję na obecność w polityce od faktycznych zwycięzców. Jak wiemy, wykorzystali ją maksymalnie efektywnie, odnawiając ją i opierając się na niej, czasem w sposób coraz bardziej bezczelny, do dziś.
Zwycięstwo wykluczonych przez Okrągły Stół
Kiedy za swoich uznano wybranych komunistów, równocześnie z polityki, już nie w zakulisowych grach znanych od czasów KOR, lecz jawnie, z użyciem „wolnych” mediów, wypychać zaczęto całe grupy społeczne i ich reprezentantów.
Pojawił się więc język wykluczenia, którym naznaczono tych, którzy mieli ucierpieć przy transformacji, mianem homo sovieticus. Później tę samą grupę określano jako elektorat roszczeniowy, patologię, wyborców kupionych za transfery socjalne w rodzaju 500+, wszystko zaś po to, by problem, faktycznie w pewnym stopniu obecny, od siebie odsunąć, zamiast uznać, że specyfika polskiego losu lat 1945–1989 wymaga odpowiedniego podejścia i czasu, nie zaś gry na kompleksach o kopiowaniu liberalnych doktryn z Zachodu.
Dopiero PiS, łączące podejście socjalne z modernizacją, zaproponowało odpowiednie podejście do tych grup społecznych, czego opozycja wciąż nie umie ani zauważyć, ani przyznać, za to wybiera pogardę zwalniającą od godnościowego rozwiązania problemu.
Równocześnie od początku kampanii wyborczej 1989 r. powstał jawny system koncesji na działalność polityczną, w którym najpierw zwalczano mocno kandydatów spoza listy Komitetów Obywatelskich. Później podobną strategię rozszerzano na wszystkie środowiska krytyczne wobec kierunku zmian, grupy, które nie znalazły się w głównym nurcie centrolewicowym (czyli środowiska „Gazety Wyborczej”, ROAD, potem Unii Demokratycznej i Unii Wolności).
Od początku w grupie politycznie wykluczonych byli solidarnościowi outsiderzy w rodzaju Andrzeja Gwiazdy, potem znalazły się w niej Porozumienie Centrum i inne środowiska prawicowe wyłaniające się z OKP, Lech Wałęsa (do 4 czerwca 1992 r.) czy wręcz cała Solidarność.
Poza prawicą taktyka ta obejmowała, nieraz w sposób bardzo histeryczny, pierwszych wyrazicieli społecznego niezadowolenia, nieraz spoza układów i z szemranym zapleczem (Stanisława Tymińskiego, Samoobronę i Andrzeja Leppera), lecz nigdy komunistów. I wszystkie te klisze działają do dziś, stopniowo skupiając się na Prawie i Sprawiedliwości oraz jego elektoracie.
30. rocznica częściowo wolnych wyborów zbiegła się z ostatecznym i formalnym już zbrataniem uczestników Okrągłego Stołu i nocnej zmiany w jednym wyborczym po-rozumieniu. Kruchym, niepewnym, jednak znakomicie pokazującym, jak 30 lat temu słuszny społeczny sprzeciw zamieniono na wspólnotę zupełnie innych interesów. Cele, które w 1989 r. miał wówczas naród, stopniowo doczekują się jednak realizacji. I dzieje się to przy bardzo głośnym sprzeciwie tych, którzy najgłośniej uznają tamtą datę za swoje święto.