Prawdziwą siłę i jakość cech przywódczych lidera politycznego należy oceniać nie w chwilach tryumfów i zwycięstw, lecz właśnie w momentach trudnych czy wręcz zupełnej klapy, jaką dla totalnej postkomuny okazały się wyniki eurowyborów. Donald Tusk kolejny raz w takim trudnym dla jego formacji momencie swoje liderowanie definiuje jako chowanie się w mysiej dziurze. Nie miał na dodatek odwagi, by stawić się przed obliczem sejmowej komisji i wszystkim Polakom odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że w czasie 7 lat jego rządów wyparowało z naszej wspólnej skarbonki minimum 250 mld zł, a sam były premier bezczynnie się temu przyglądał.
Posiadał przecież wszystkie instrumenty państwa: administrację, służby „tajne, widne i dwupłciowe” i oczywisty, również prawnie określony, obowiązek działania. I co? A no właśnie nic! Nic więc dziwnego zatem, że Polacy przedwyborczy przyjazd Donalda Tuska odebrali raczej jako wizytację rewizora z Niemiec lub Brukseli niż przybycie wybawiciela na białym koniu.