Donald Tusk bardzo lubi ostatnio organizować swoje imprezy niejako w kontrze do dużych państwowych obchodów. Pokazuje to po raz kolejny, wcześniej mogliśmy zauważyć to 11 listopada.
Uwaga większości środowisk patriotycznych skupiona była tego dnia na Marszu Niepodległości, w czym zresztą swój udział miała rządząca Warszawą Platforma Obywatelska, która przez próby zablokowania tej imprezy niejako przypieczętowała objęcie jej państwowym i prezydenckim patronatem. Donald Tusk w części oficjalnych obchodów wziął udział, a w części nie, natomiast wraz ze swoimi zwolennikami pojawił się rano przed Belwederem, gdzie w towarzystwie kilku liderów opozycji złożył kwiaty przed pomnikiem Piłsudskiego.
Pustosłowie i koszarowy poziom dowcipów
Sprzyjające mu media przedstawiły to jako bardzo ważne wydarzenie, podkreślając, że inaczej niż prezydenta Dudę Tuska przed pomnikiem witała kilkusetosobowa (jeśli wierzyć relacji portalu Tomasza Lisa) grupa warszawiaków, co miało wskazywać na powszechne wyczekiwanie jego powrotu. Tyle że środowisko prezydenta do pospolitego ruszenia nie wzywało, wiedząc dobrze, że patriotycznie nastawieni mieszkańcy Warszawy i przyjezdni będą mieli tego dnia dość innych atrakcji. Jakkolwiek otoczenie medialne byłego lidera PO przedstawiało rzecz jako sukces, można odnieść wrażenie, że o wiele większym wydarzeniem był wcześniejszy o półtora roku przemarsz Donalda Tuska ze zwolennikami (i przeciwnikami) z warszawskiego Dworca Centralnego do prokuratury. Wszystkie późniejsze wydarzenia tego typu pozostają jedynie cieniem i próbą powtórzenia tamtego spaceru. Być może dlatego, że Tusk poza sloganami i kilkoma złośliwościami cały czas unika konkretów.
Uniknął ich również w tę sobotę, choć po jego wykładzie na Uniwersytecie Warszawskim bardzo wielu obiecywało sobie bardzo dużo. Donald Tusk tymczasem czeka zapewne na 4 czerwca, kiedy to już raczej nie będzie mógł uciec od konkretnych deklaracji, a ich ewentualny brak również będzie jasnym postawieniem sprawy. Jeżeli jednak przyjazd do Warszawy na początku maja miał być dla polityka rekonesansem, nie wypadł on zbyt korzystnie. Po dwóch dniach z wystąpienia Tuska media i komentatorzy pamiętają jedynie słabe złośliwości pod adresem rządzących i ich wyborczego sloganu. „Jest dzisiaj takie modne hasło, że Polska jest sercem Europy. Bardzo przestrzegałbym przed takimi pozornie atrakcyjnymi, często anatomicznymi porównaniami. Szwecja może się jeszcze ucieszyć, bo jak patrzę na mapę, to będzie głową. Ale sojusznik autorów tego hasła, Viktor Orbán, może się poczuć lekko skrępowany”. TVN nazywa te słowa „dowcipnymi dygresjami”, dla innych to zwykłe chamstwo pod adresem Węgrów, nieuzasadnione zresztą widokiem mapy Europy, ja natomiast chciałbym przypomnieć, że sam Tusk Polskę sercem Europy nazywał nie tak dawno, w 2011 r., gdy obejmowaliśmy unijną prezydencję.
Koniunkturalista, co to niby nad poziomy wylatuje
Właściwie nawet od zwolenników przewodniczącego Rady Europejskiej trudno dowiedzieć się, co dokładnie zostało w jego wystąpieniu powiedziane. Wiemy tylko, że była to mowa ważna, przełomowa i oczekiwana – tak jak poprzednia i tak jak następna. Niektórzy piszą nawet, że problemem Tuska jest nadmiar inteligencji, który powoduje, że jego wspaniałe słowa i tak padają w próżnię, ponieważ nieprzekonani do niego wyborcy nie potrafią go zrozumieć. Cóż, może faktycznie był to pewien problem wśród publiczności. Jednak lektura skrótu wystąpienia przygotowana przez jedno z przyjaznych mu mediów nie przynosi żadnej nowej wiedzy. Gładkie slogany, odwołania do sloganów patriotycznych i europejskich przetykane złośliwościami nie są żadną nową jakością, mogą jedynie utrzymać zachwyt oddanych fanów, nowych jednak zdobyć już raczej nie pomogą. Warto jednak zauważyć, że Tusk, chociaż pod koniec swojego wystąpienia powiedział: „nie można ulegać ponurym przepowiedniom, że współczesny świat idzie w złym kierunku”, sam przemyca w nim pewne apokaliptyczne tony, mówiąc chociażby o coraz bardziej powszechnym uzależnieniu od internetu i potrzebie radzenia sobie z tym nowym zagrożeniem. Czy lekarstwem ma być większa kontrola, nie tyle sposobów spędzania czasu, ile treści, a więc podbudowana racjonalnymi obawami cenzura? Jak wiemy, wszelkie próby regulacji sieci budzą podobne obawy, trudno więc spodziewać się po Tusku, dziś wzywającym do dyskutowania, kwestionowania i przeszkadzania, by nie chciał iść w takim kierunku, kiedy znów zagrozi to jego pozycji. Wystarczy przypomnieć jego zmianę uczuć wobec kibiców, najpierw użytecznych sympatyków, później chuliganów i faszystów. Zabawnie brzmi natomiast, gdy słowa: „Konkurencja w polityce jest czymś zrozumiałym. Ale w polityce nie może chodzić o to, aby ktoś kogoś pokonał, unicestwił” wypowiada autor zapowiedzi: „Wyginiecie jak dinozaury”.
Zgoda na palikotyzację retoryki i jej skutki
Wykładem Tuska zajmuję się niejako na pocieszenie. Nie dla jego przeciwników politycznych (ci specjalnie się nim nie przejęli), lecz raczej dla samego byłego premiera. Tak się bowiem składa, że od piątku o samym Tusku mówi się właściwie niewiele, show ukradł mu, w sensie dosłownym, organizator całej imprezy Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny pisma „Liberté!”. Nie warto kolejny raz cytować tych samych słów, ciekawsze od nich jest jednak to, dlaczego Tusk zdecydował się na tak ryzykowne otwarcie swojej imprezy. Trudno uwierzyć, że nie znał, przynajmniej w zarysie, tez wystąpienia Jażdżewskiego. Musiał więc zgodzić się na tę palikotyzację przekazu imprezy. Tego, że tylko ona zostanie z niej zapamiętana, raczej nie przewidział, ale już z tym, że o wystąpieniu naczelnego „Liberté!” będzie głośno, musiał się liczyć. Czy chodziło o kolejny sygnał w stronę antyklerykalnego elektoratu, miotającego się między Platformą a Wiosną Roberta Biedronia, czy raczej o rozgrzanie publiczności tak mocną retoryką, przy której łatwiej będzie wykreować się na zatroskanego męża stanu? Jakikolwiek stał za tym plan, nie wypalił, czego najlepszym dowodem jest, że choć Jażdżewskiemu klaskali niemal wszyscy obecni na miejscu, a sam Tusk w pierwszych słowach go pochwalił, bardzo szybko rozpoczęły się wyścigi w dystansowaniu się od jego słów o Kościele i katolikach. Dla niektórych problemem jest to, że padły za wcześnie (przypomnijmy sobie schemat oswajania ludzi ze zmianą obyczajową naszkicowany przez Pawła Rabieja, którego zresztą od bardzo dawna nie widać i nie słychać), dla większości jednak było zwyczajnie za mocno. Od słów Jażdżewskiego zdystansowali się już i rektor UW, i lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, i wielu polityków Koalicji Europejskiej. Jednak ta reakcja, z pozoru naturalna i godna pochwały, ciągnie za sobą nowe kłopoty. Po pierwsze – jest spóźniona. Kiedy Jażdżewski mówił o taplających się w błocie świniach, z kontekstu wynikało zaś, że chodzi mu o Kościół i związanych z nim obrońców konserwatywnej wizji społeczeństwa, był oklaskiwany, również przez tych, którym ranek w dzień po wykładzie przyniósł solidnego kaca. Pierwotny entuzjazm i brak jakiejkolwiek reakcji, czy to konserwatywnych polityków ludowych, czy dostojnych luminarzy nauki polskiej, ułatwiają podanie ich późniejszych słów w wątpliwość. Jest jednak i druga strona medalu. Tolerowanie i hodowanie przez lata antyklerykalnych harcowników w stylu Palikota spowodowało, że bardzo wielu wyborców jest zachwyconych i zdroworozsądkowe zawahanie wobec agresywnego języka organizatora spędu na UW traktują jako akt tchórzostwa. Cóż, niektórzy bardzo lubią ciągle wpadać we własne pułapki. Jak się dowiedzieliśmy, również Donald Tusk stał się amatorem tej zabawy.