Nie wiedzieć czemu Koalicja Europejska swoją zeszłotygodniową konwencję rozbiła na dwie części. W czwartek poznaliśmy zbiór punktów, które trochę na wyrost określono programem, i wysłuchaliśmy wystąpień liderów, w sobotę natomiast znów mieliśmy okazję usłyszeć jej szefów, a także jedynki z list KE.
Czwartkowe hasła mogły przypominać w pewnym stopniu warszawską kampanię wyborczą przed wyborami samorządowymi. Politycy wszystkich partii, dopuszczonych do koalicji, zgłosili bowiem swoją listę rzeczy, które chcieliby załatwić dla Polaków w Unii. I cóż, właściwie do sporej części nie da się na pierwszy rzut oka przyczepić.
„Nie róbmy polityki, bierzmy kasę” – czyli pomysł na UE
Hasła te bowiem zostały oparte na słusznym przecież postulacie równego traktowania wszystkich państw członkowskich, a więc też równych dopłat dla rolników czy równych szans dla uczniów i studentów. Problem w tym, że sam fakt, że podobne postulaty i obietnice formułuje się w 2018 r., w piętnastym roku naszego członkostwa w Unii Europejskiej, wskazuje, że integracja dotychczas w niektórych sprawach okazała się przynajmniej częściowo fikcją lub porażką. Opozycja zapewnia, że znajdując wspólny język z państwami starej Unii, sprawy te pozałatwia, ale tu pojawia się pytanie, dlaczego teraz, a nie przez wszystkie lata, gdy odpowiadała za naszą politykę europejską. Gdy uczestniczyła – i uczestniczy nadal – w działaniach najważniejszych frakcji europarlamentu, chadecji (Platforma i ludowcy) i socjaldemokracji (SLD).
Zwraca uwagę skupienie się na sprawach tyleż istotnych, co technicznych. „Nie róbmy polityki, bierzmy dotacje” – chciałoby się sparafrazować hasło Platformy sprzed kilku lat, zwłaszcza że do tego tak naprawdę sprowadza się wszystko, co usłyszeliśmy. Koalicja nie ma żadnego pomysłu na nasze miejsce w Unii w chwili, gdy ustalona raz na zawsze formuła po raz pierwszy jest zagrożona, i to podwójnie. Z jednej strony bowiem UE opuszcza Wielka Brytania i choć na razie opuścić jej nie może, to nie da się nie zauważyć, że wydarzyło się coś ważnego. Z drugiej zaś po wyborach poważny przyczółek w parlamencie zyskają siły, które kwestionują brukselski i strasburski establishment, i na pewno nieźle w nowej kadencji zamieszają, przynajmniej na poziomie dyskusji. A będzie to dla nich raczej początek marszu, nie zaś jednorazowa przygoda w stylu Palikota.
Nieśmiertelny lejtmotyw – postraszyć PiS-em
Brexit tymczasem w wypowiedziach polityków koalicji pojawia się wyłącznie jako straszak i fałszywa analogia, według której PiS, pozwalając sobie na własne zdanie w Unii, ryzykuje wywołanie nastrojów społecznych, podobnych do tych, które zdecydowały o wyniku brytyjskiego referendum. Jeśli zaś cokolwiek faktycznie miałoby sprzyjać podobnemu przesunięciu, to jedynie pomysły PSL na wpisanie, na wzór gierkowskiej przyjaźni z ZSRS, naszego członkostwa w UE do konstytucji. O kryzysie migracyjnym, biurokracji, Nord Streamie 2 nie powiedziano właściwie nic. Praktykę natomiast widzimy sami – głosowanie w sprawie ACTA 2, poparcie szkodliwego dla polskich firm transportowych „pakietu mobilności” (ponoć – przez pomyłkę), wreszcie dobrowolna marginalizacja Polski w podziale miejsc w Parlamencie Europejskim, które zostaną zwolnione przez brytyjskich posłów. Naszemu krajowi przypadnie tylko jedno dodatkowe miejsce, a już trochę tylko większej od nas Hiszpanii – aż pięć. Sprawę tę pilotowała zaś reprezentująca Platformę Danuta Hübner.
Sobotnia część imprezy przywróciła znaną nam już równowagę, czy raczej nierównowagę akcentów. Liderzy postanowili bowiem ponownie postraszyć Prawem i Sprawiedliwością. „Nie pytajcie nas, czy mamy lepszy, czy gorszy program niż PiS. My mamy tolerancję, mamy uśmiech, mamy w sobie żar” – mówił, mocno zachrypnięty, Włodzimierz Czarzasty. „Ania jest mądra, ale jest Żydówką, Jaś jest głupi, ale został ministrem dlatego, że nie lubi Żydów. Mówi wam to coś?” – pytał zebranych przedstawiciel lewicy. Być może chciał nawiązać do zorganizowanego przez swoich starszych kolegów Marca’68, jednak sala uznała to za krytykę Polski PiS, zresztą potwierdzają to inne fragmenty wystąpienia. „Opluwanie ludzi za to, że mówią po niemiecku, że są Żydami, że są gejami, że są imigrantami, że trzymają się za ręce” – tworzy swój obrazek Czarzasty, sala zaś bije mu brawo. Katarzyna Lubnauer mówi o „pisologii” i prymitywnym nacjonalizmie jako modelu patriotyzmu, proponowanym przez rządzących. Czyli jest już zupełnie, zupełnie po staremu.
Potulni Zieloni
Jako pewną ciekawostkę należy wspomnieć jeszcze o wystąpieniu młodej przedstawicielki Zielonych Małgorzaty Tracz. Obecność Zielonych w tej grupie pozostaje dla mnie pewną zagadką. Platforma zdecydowała się bowiem na przyjęcie do Koalicji Europejskiej ugrupowania marginalnego, a do tego w kilku sprawach o wiele bardziej odległego programowo od odrzuconych Teraz! Ryszarda Petru i Stronnictwa Demokratycznego. „Byliśmy pod Trybunałem Konstytucyjnym, kiedy w pierwszych dniach swojej kadencji PiS zapowiadał jego demontaż. Byliśmy na czarnych protestach i strajkach kobiet. Wspieraliśmy Polki, gdy skrajna prawica chciała pozbawić je praw podstawowych. Byliśmy na demonstracjach w obronie polskich sądów w wielu miastach w Polsce, organizowaliśmy protesty w obronie polskiej przyrody i praw zwierząt. Broniliśmy Puszczy Białowieskiej przed wycinką, a teraz bronimy Mierzei Wiślanej przed przekopem. Dziś jesteśmy tam, gdzie powinna być każda proeuropejska partia – w Koalicji Obywatelskiej” – wylicza Tracz, zapomina jednak, że Zieloni w swoim czasie bywali wypraszani z imprez KOD i pozbawiani na nich głosu, gdy pozwalali sobie na krytykę społecznej niesprawiedliwości III RP. „Polska, którą zbudowaliśmy, nie jest oczywiście »Polską w ruinie«. Mamy piękne biurowce i znakomite autostrady. Ale Polska nie jest krajem szczęśliwych ludzi! »Sukces« transformacji odczuli tylko nieliczni, a miliony zostały zepchnięte w biedę i bezrobocie” – całkiem trzeźwo mówiła Tracz na wiecu KOD w lutym 2016 r. Wówczas wystąpienie to zostało zagłuszone gwizdami i skandowaniem „Lech Wałęsa”. Dziś Zieloni, mądrzejsi o tamte doświadczenia, nie wyrywają się z krytyką liberalizmu, ale, jeśli wsłuchać się uważnie, w postulatach społecznych (pominąwszy kwestie obyczajowe) chwilami bliżej im do piątki Kaczyńskiego niż dziesiątki Schetyny.
Kosiniak-Kamysz dzieli i chwali
Z kolei Władysław Kosiniak-Kamysz podczas sobotniego wiecu dał się unieść fali wiecowej retoryki i powiedział, że w nadchodzących wyborach będziemy wybierali między PiS a Polkami i Polakami. Zabrakło tylko słowa „prawdziwymi”, jednak to, że lider PSL postanowił wykluczyć ze wspólnoty narodowej polityków i sympatyków Zjednoczonej Prawicy, powinno zostać zapamiętane. Zwłaszcza jeśli znów będzie chciał uchodzić za polityka łączącego i wyważonego. Co zabawne, Kosiniak-Kamysz, poza wydaniem z siebie rytualnych i mało wiarygodnych wiecowych pokrzykiwań, bardzo chwalił obecnego na miejscu premiera Jerzego Buzka. Można by wręcz pomyśleć, że PSL tworzyło z AWS koalicję rządową, choć było przecież zupełnie inaczej. By przekaz ludowców sypał się niczym piasek z worka Grzesia (Schetyny?), nie trzeba wcale pisać o kwestii LGBT. Już dzień później, gdy w programie „Woronicza 17” przedstawiciele prawicy zarzucali partiom obecnym w koalicji wyprzedaż majątku narodowego, reprezentujący PSL Adam Jarubas stwierdził, że AWS wyprzedała zakłady przetwórstwa, a dziś jest w PiS. Tak więc w sobotę oklaskiwano Buzka po to, by w niedzielę zapisać go do Prawa i Sprawiedliwości.
Czy bardziej smutne jest to, jak fatalną mamy opozycję, czy to, że ten brak oferty pozostaje atrakcyjny dla kilkudziesięciu procent wyborców, którzy do szczęścia nie potrzebują niczego więcej?