10 wtop „czystej wody”, czyli rok z nielegalną TVP » Czytaj więcej w GP!

Knebel dla nowego

Wiemy już, że kilku europosłów Platformy Obywatelskiej poparło w kolejnym głosowaniu unijną dyrektywę o prawach autorskich, znaną szerzej jako ACTA 2. Jeden ponoć przez pomyłkę, ale pozostali, z tych, którzy byli za, już z przekonaniem; ba, niektórzy nawet z entuzjazmem.

PiS nie da ani im, ani nam zapomnieć o tym co najmniej do wyborów – i słusznie. Jest to znakomite wyborcze paliwo, doskonały przykład partyjnej hipokryzji, wreszcie mocny argument w walce o głosy tych, którzy polityką interesują się bardzo mało, ale za to w internecie czują się u siebie. O wiele bardziej niż politycy, dziennikarze i artyści. Czy raczej – ta część przedstawicieli wymienionych grup społecznych, która unijną dyrektywę przyjmuje z zadowoleniem.

Wylane dziecko z kąpielą – ograniczenie streamingu

Polityczne konsekwencje zarówno samego głosowania, jak i, w niedalekiej przyszłości, prawdopodobnego wejścia wymuszonych przez dyrektywę przepisów, są jasne. Pod pretekstem dbałości o prawa autorskie i ochrony twórców przed koncernami daje się tym samym koncernom prawną podkładkę do filtrowania wszystkiego, co będą zamieszczali ich użytkownicy. Oczywiście pod pretekstem pilnowania, czy to, co wychodzi od nas, na pewno jest nasze. W teorii wycofano się z zastosowania tych ograniczeń do użytkowników indywidualnych, w praktyce jednak, przenosząc odpowiedzialność wyżej, trudno oczekiwać, by najwięksi przejmowali się niuansowaniem, zastanawianiem się, komu wolno tyle, komu zaś tyle. Ucieknijmy na chwilę od przykładów czysto politycznych, których w publikacjach prasowych, co naturalne, pojawia się najwięcej. Spójrzmy na twórczość muzyczną (podobne reguły i zasady można też jednak przyłożyć do portali, służących prezentowaniu grafik, poezji czy nawet kulinariów). Indywidualny twórca bądź mała wytwórnia płytowa mają dziś szansę zaprezentować swoją propozycję na portalach streamingowych, komercyjnych i bezpłatnych. Możemy podzielić je na te zorientowane na słuchacza, któremu dostarczają milionów piosenek, żyjąc z rozszerzonego, płatnego dostępu i reklam dla użytkowników wersji darmowych, oraz te, których pierwotną ideą było tworzenie przestrzeni dla wykonawców, którzy mogą przez nie docierać do odbiorcy ze swoją muzyką, mając bardzo ograniczony dostęp do mediów, takich jak radio czy telewizja. Twórcom możliwość prezentowania swojej muzyki jedne i drugie dają na podstawie założenia prawdziwości oświadczenia o prawie do przesyłanych utworów. Opiera się to więc na zaufaniu. Można sobie wyobrazić, że po wejściu nowych przepisów nagle w tę współpracę wmiesza się trzecia strona, w przypadku Polski tak lubiący zbierać haracze od nowożeńców, sklepikarzy i fryzjerów ZAiKS, by domagać się opłaty lub podatku od udostępniającego muzykę portalu. Portal zaś będzie miał wtedy do wyboru zapłacić lub też wyłączyć możliwość przesyłania plików dla twórców z Polski, kalkulując np., że i tak ma z naszego regionu mało użytkowników, korzystających z przynoszących mu zysk opcji. W ten sposób przepis zamienia się w knebel i narzędzie ochrony starych przed młodymi, sierot po nakazowo-rozdzielczej kulturze późnego PRL przed młodymi z YouTube’a, Bandcampa, Spotify i Facebooka. Nic dziwnego, że sprzeciw jest w ogromnym stopniu kwestią tyle polityczną, co pokoleniową.

Wolny przepływ informacji – szersze spektrum poglądów

I trochę podobnie rzecz się ma z dziennikarzami, choć tu nie mamy do czynienia z podziałem pokoleniowym. Medialne koncerny, którym po drodze z innymi możnymi tego świata, z unijnej dyrektywy nie mogą być niezadowolone. Ci mniej pokorni mają w wolnym przepływie informacji sojusznika, to sieć pozwala zaistnieć szerszemu spektrum poglądów, zwiększyć możliwość dotarcia z nimi do myślących podobnie lub przekonania tych, którzy są otwarci na argumenty i rozmowę. Nie przypadkiem w Polsce (lecz przecież nie tylko u nas) konserwatywna blogosfera przeżyła swoją eksplozję w czasach, gdy w mediach dominował o wiele mocniej niż dziś przekaz zadowolonych beneficjentów przemian po 1989 r. z centrum ideowym na Czerskiej i Wiertniczej. To przez internet prawicowe media, również te klasyczne, budowały swoją rozpoznawalność, identyfikację czytelników z tytułami, wreszcie często spośród piszących na portalach pozyskiwały nowe pióra (z piszącym te słowa włącznie). Internet zniszczył jednak spokój dziennikarzy, prawicowych w pewnym stopniu również. I nie chodzi tu o narażenie na ten mniej przyjemny kontakt z nadpobudliwym czytelnikiem, który kiedyś rozbiłby się o dział łączności z czytelnikami, istniejący w każdej redakcji. Może trudno w to uwierzyć, ale kartki pocztowe z wyzwiskami, groźbami czy opisem piętrowych teorii spiskowych do dziś zapełniają stosy kartek papieru i kopert, dostarczanych do dziennikarskich pokojów. W sieci trudniej jest odizolować się od wyzwisk czy argumentów ad personam, czy to dziennikarzowi, czy każdemu, kto postanowi podzielić się swoimi poglądami i znajdzie sobie audytorium. Jednak problemem niektórych piszących, wychowanych wcześniej bezstresowo w czterech ścianach redakcji, stał się całkowity brak odporności na krytykę, nawet całkowicie merytoryczną, na zwracanie uwagi. 

Weryfikacja tylko wybranych treści

Wreszcie, co najzabawniejsze w kontekście dyskusji o prawach autorskich i własności intelektualnej, część pracowników mediów nauczyła się traktować internet jako specyficzne łowisko, z którego wyłapują pomysły, tropy, uwagi i gotowe puenty, by je skleić, przepisać i opublikować już pod własnym nazwiskiem. Rzadko wspominając, że jakaś myśl wzięła się z internetu lub z Twittera, choć ma ona swojego autora, znanego z nicka lub nazwiska. Wtedy zaś na ogół ktoś zwróci uwagę, ujmie się za prawdziwym autorem, słowem – będzie to dla dziennikarza kłopot. Jeszcze gorzej zaś, że w sieci dziennikarski news przestaje być prawdą objawioną, można go bowiem zweryfikować i, jeśli trzeba, sprostować, oczywiście nie zawsze mogąc liczyć na równie liczne audytorium. Komentarz publicysty również traci swoją świętość, gdy można mu przypomnieć, że w poprzedniej kadencji, w innej partyjnej konfiguracji, pisał coś zupełnie innego. Wszystko to jednak możemy załatwić, mając dostęp do cytatów i możliwość swobodnego ich użycia. Tu zaś znów pojawia się ten sam problem – co i komu realnie będzie wolno. Czy narzekać, prostować i rozliczać będziemy mogli w przestrzeni otwartej, czy tylko w małym gronie, bo maszyna, skrypt i ustawodawca uznali, że inaczej łamiemy jednak prawa autorskie i dozwolony użytek? Częste blokowanie filmów, przypadkiem tych wykazujących manipulacje lub kompromitacje dziennikarzy i ich gości, przez jedną ze stacji telewizyjnych to dość dokładna zapowiedź nieodległej przyszłości. Dla wybranych – dziennikarzy, mających mocne, międzynarodowe plecy – niezwykle wygodna, odbiorców cofająca jednak do PRL, a może raczej przenosząca ich do komunistycznych, współczesnych Chin z ich kontrolą internetu.

Nie dziwi więc, że delegacje artystów, których lepsze jutro było w najlepszym razie przedwczoraj, pielgrzymują do Brukseli, wielkie dzienniki zaś ukazują się z białymi pierwszymi stronami, by nowe rozwiązania poprzeć, a z drugiej strony małe profile w mediach społecznościowych czy młodzi youtuberzy przeciwko nim protestują. Podjęcie przez PiS narracji przeciwników ACTA 2 daje nadzieję, że uda się uniknąć najgorszego scenariusza. Dla niektórych jest w tym pewna ironia losu – to przecież ta partia miała nie rozumieć internetu i odbierać Polakom wolność słowa. Dzięki Unii i kolegom z PO dziś ma wyjątkową szansę pokazania, jak krzywdząca była ta propagandowa klisza.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski