Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Czego brexit uczy nas o pokoju w Europie

W Brukseli zakończył się kolejny szczyt UE, który udowadnia całemu światu, że wyjście z Unii Europejskiej łatwiej jest zadekretować niż zrealizować. Okazuje się, że nie tylko nie jest to proces prosty do przeprowadzenia, lecz trudno nawet jednoznacznie określić, kto tak naprawdę go przeprowadza, a także kto za niego odpowiada.

Brama do UE coraz bardziej wygląda nie na wejście, przez które można również wyjść, lecz na czarcią zapadkę, która co prawda łatwo się otwiera, kiedy się w nią wpada, ale gdy chce się z niej wyjść – nie bardzo wiadomo, jak to zrobić. Dziś wiemy, że kolejna data brexitu przesunięta jest o kilka tygodni, jednak nie brakuje głosów, że być może będą kolejne terminy. Lista problemów jest długa. Europejskie propozycje dla Brytyjczyków oznaczają między innymi, że na terenie Wysp de facto musiałaby powstać granica oddzielająca Irlandię od Irlandii Północnej. To z kolei stawia pod znakiem zapytania wynegocjowany z trudem pokój po przeszło 30 latach konfliktu o Irlandię Północną. Konfliktu, w którym poszkodowanych zostało prawie 50 tys. osób, a kilka tysięcy straciło życie. Na takie rozwiązanie nie chcą się zgodzić ani Brytyjczycy, ani Amerykanie, którzy zapowiadają blokadę porozumień celnych pomiędzy Wielką Brytanią a USA po ewentualnym brexicie, jeśli nie będzie zapewniony swobodny przepływ ludności pomiędzy Irlandią a Irlandią Północną. Unia w swoich oficjalnych wypowiedziach puszcza oko, mówiąc: umowa jest umową. Możecie wyjść bez niej albo zostać na dłużej, jeśli zdołacie zmienić wcześniejszą decyzję. Czy zatem z Unii Europejskiej w ogóle da się wyjść? Jeśli tak, to za jaką cenę? Jedno z najpotężniejszych państw świata, mocarstwo nuklearne, członek Rady Bezpieczeństwa ONZ przekonuje się właśnie, że na szali stoją nie tylko kwestie ekonomiczne i polityczne, lecz także te dotyczące integralności terytorialnej państwa oraz problemy utrzymania zawartych w bólach porozumień pokojowych w prowadzonych niedawno wojnach. Jeśli tak poważną trudność z rozwodem z rządzoną przez niemiecko-francuski tandem Unią mają Brytyjczycy, to co ewentualny rozpad Unii Europejskiej, jej głęboka redefinicja czy pomysł na wyjście oznaczałby dla państw o słabszej gospodarce, słabszych wpływach, słabszej pozycji militarnej czy gorszej pozycji geopolitycznej? Przykład sporu o tę granicę powinien uzmysłowić decydentom, jak kruche są podstawy trwającej od końca II wojny światowej strategicznej pauzy, w wyniku której polityczna mapa Europy nie podlega większym zmianom. Fakt, że nikt w Europie nie zgłasza dzisiaj głośno pretensji do terenów, które jeszcze 100 lat temu należały do sąsiadów, nie oznacza, że w wypadku rozpadu unijnego organizmu takie roszczenia się nie pojawią. To właśnie dlatego przyczyny, dla których Brytyjczycy zdecydowali się zagłosować za brexitem, powinny być przedmiotem rzetelnej analizy. Na pewno jej wynikiem nie są recepty proponowane przez rządzoną przez Niemców Europejską Partię Ludową. Jej kandydat na przyszłego szefa Komisji Europejskiej Manfred Weber, odnosząc się do służącego do dyscyplinowania Polski i Węgier artykułu 7 unijnego traktatu, powiedział ostatnio, że jest „wielkim i trudnym w obsłudze działem” i potrzebuje do tych celów bardziej sprawnego narzędzia. Jego kontrkandydat z koalicyjnych socjalistów Frans Timmermans mówi, że nie potrzeba nowych rodzajów broni, trzeba tylko „więcej politycznej odwagi”. Spierają się co do metod, ale zgadzają się, że państwa członkowskie należy traktować z buta. Jedni i drudzy głusi są na głos państw Unii Europejskiej, w których narasta niezadowolenie obywateli ze sposobu, w jaki funkcjonuje dzisiaj wspólnota. Politycy, którzy będą pozostawać głusi na głos wyborców, prędzej czy później zapłacą za to cenę. Ważne, by płacić nie musieli również obywatele unijnych państw. Bo coraz wyraźniej widać, że problemem Unii nie jest (jak chce Róża Thun) Polska i jej polityka, lecz fundamentalna pogarda unijnych polityków dla zasad demokracji. A to zagrożenie dużo poważniejsze niż wydaje się Weberowi, Timmermansowi i ich politycznym przełożonym, którzy z unijnej wspólnoty uczynili narzędzie do kolonizowania słabszych europejskich sąsiadów.

 



Źródło: Gazeta Polska

Michał Rachoń