Tuż przed końcem 2018 r. na Netflixie pojawił się film „Bandersnatch”, będący nową, interaktywną odsłoną serialu „Czarne lustro” („Black Mirror”). Co daje nam ta nowa forma telewizyjnej rozrywki, a co odbiera?
Czarne lustro” w wielkim skrócie stanowi ubrane w maskujący kombinezon fantastyki ostrzeżenie przed tym, jak technologie mogą nas – w najlepszym razie – rozczarować. W najgorszym zaś zmienić życie w piekło.
Niekończący się koszmar
Ten ostatni aspekt jest chyba najciekawszy, choć na dłuższą metę męczący. W kilku odcinkach serialu – wykorzystując nowoczesne techniki sterowania umysłem bądź wytwarzając odpowiednie warunki w otoczeniu, oczywiście z pomocą zaawansowanej techniki – funduje się bohaterom niekończący się koszmar, powtarzającą się wciąż egzekucję bądź całkowite społeczne odrzucenie. Choć karty odkrywane są powoli, to zawsze okazuje się w końcu, że winnych spotykała kara. Prowokuje to też pytania o granice tej kary w chwili, gdy człowiek ma możliwość być dla siebie i innych już nie tyle sądem, ile sądem ostatecznym. Technika z „Czarnego lustra” rozciąga cierpienie w nieskończoność, jednak zbawienia nie potrafi zaoferować.
W innych, na pozór łagodniejszych w wymowie, opowieściach pokazywano nam cyfrowe klonowanie osób zmarłych, doprowadzoną do perfekcji kontrolę rodzicielską czy przymusowe, systemowe kojarzenie w pary. I choć odcinki te obeszły się z reguły trochę łagodniej ze swoimi bohaterami, to gdy przychodzi czas na refleksję, okazuje się, że wcale nie są one mniej przerażające. Nowe techniki magazynowania naszej pamięci lub usuwania z życia nieprzyjemnych bodźców. Cóż może być w tym złego? – można zapytać w pierwszej chwili. Tymczasem pytanie to nie tylko zostaje zadane, lecz także pada na nie odpowiedź. Co się stanie, gdy nadopiekuńcza matka w każdej chwili będzie mogła spojrzeć na świat oczami swojego dziecka, dziecko zaś zamiast każdego zagrożenia zobaczy tylko niewyraźną plamę? Co dostrzeże najbliższa nam osoba, mogąc przeglądać w dowolny sposób nasze zapisane na dysku wspomnienia? A co uda się zobaczyć przełożonym? Odpowiedzi w trzecim sezonie „Czarnego lustra”.
Proroctwo i obserwacja
W historii opowiedzianej w inaugurującym trzeci sezon odcinku pt. „Na łeb, na szyję” o naszej pozycji decydują punkty na bieżąco przyznawane nam przez innych użytkowników social mediów. Dla pokolenia po trzydziestce wydaje się to wizją nieodległej przyszłości, dla trochę młodszych bywa już teraźniejszością. Jeszcze niezinstytucjonalizowaną, lecz przecież tworzącą się w towarzyskich czy klasowych (w szkolnym znaczeniu) hierarchiach. „Czarne lustro” jest tu więc równocześnie proroctwem i obserwacją, czasem też inspiracją. Pojawiają się bowiem kolejne serialowe i popkulturowe produkcje, w których można znaleźć cząstki lub nawet spore fragmenty filozofii zawartej w tym projekcie.
Mrugając do widza
Jak ma się do tego wszystkiego „Bandersnatch”? To samodzielny film, nawiązujący do serii specyficznym klimatem, jednak zupełnie inny, nie tylko ze względu na interaktywność. „Bandersnatch”, czyli pierwszy interaktywny film Netflixa, pozostawia widzowi decyzję co do zachowań bohatera. Część wyborów prowadzi do takich samych zakończeń, a inne, pozornie błahe, kierują akcję w zupełnie inną stronę. Trudno mówić tu o czasie trwania filmu. Pierwsze możliwe zakończenie może pojawić się raptem po kilku minutach. Jeśli jednak widz zdecyduje się pozostawić wybór sprzętowi, to odkrywał będzie kolejne wersje wydarzeń, na które składa się ponad 300 minut materiału. Jest to telewizyjna wersja gier paragrafowych, wydawanych w latach 80. książek, w których w podobny sposób – przechodząc do kolejnych, wskazanych ściśle stron, można było wybierać różne wersje przebiegu wydarzeń.
Być może jest to zresztą element strategii tworzenia powiązań między latami 80., w których – nietypowo dla „Czarnego lustra” – umiejscowiono akcję, a teraźniejszością. Film opowiada historię Stefana, niestabilnego emocjonalnie chłopaka piszącego grę komputerową, opartą na grze paragrafowej pod tym samym tytułem. Autor książki zwariował i zamordował żonę, wcześniej tracąc poczucie rzeczywistości i tworząc teorie o wpływie obcej ingerencji na życie ludzi. Podatnemu na tego rodzaju wpływy chłopakowi to szaleństwo szybko się udzieli. Co więcej, będzie to, chcąc nie chcąc, nasza wina. Oto bowiem niewinne z pozoru wybory – takie jak wskazanie myszą lub pilotem gatunku płatków śniadaniowych czy wrzucanej do walkmana kasety – których dokonamy za bohatera, doprowadzą go do obsesji, że ktoś podejmuje za niego nawet błahe życiowe decyzje. To chyba najciekawszy myk twórców „Bandersnatcha”. W stopniu przewidzianym przez scenarzystów stopniowo lądujemy w tym świecie jako postać tak samo pełnoprawna (i tak samo niepełnoprawna) jak Stefan. Będziemy mogli narzucić mu błahe lub kluczowe życiowe wybory, nie znając ich konsekwencji i poruszając się jedynie w ramach możliwości przewidzianych przez scenarzystę.
Interaktywnie znaczy lepiej?
Jest to zabawa specyficzna, w której bardziej wrażliwy i refleksyjny widz znajdzie sporo ważnych pytań, może nawet o sprawy zasadnicze, choć napisać, że pozna lepiej samego siebie, to byłaby już jednak przesada. Dla wielu widzów ważnym elementem jest też nostalgia za starymi grami i komputerami, na które od kilku lat panuje środowiskowa moda. W ich potrzeby film – zrobiony przez takich samych maniaków (i takich samych maniaków pokazujący) – trafia idealnie. Choć wszystko opiera się na intrygującym pomyśle, a postaci skonstruowane są na tyle wiarygodnie, na ile pozwala sama formuła mocno umownej rzeczywistości, zmiana filmu fabularnego w interaktywny nie odbywa się całkowicie bez strat dla niego. Gdy bohater czeka na naszą decyzję, akcja w naturalny sposób zwalnia, łata dziurę udawanym zawahaniem. Takich momentów będzie minimum kilkanaście. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że zwłaszcza przez pierwsze fragmenty akcja traci trochę przez przyjętą konwencję interaktywną. Jeśli jednak poszczęści się nam przy wyborach lub poczekamy, aż telewizor lub komputer zrobią to za nas i doprowadzą nas do odpowiedniego miejsca, zostanie nam to wynagrodzone.
Czy „Bandersnatch” wybroniłby się jako samodzielny i tradycyjny odcinek „Czarnego lustra”? Prawdopodobnie tak. Stałby się kolejnym filmem, w którym zaciera się granica między twórcą, dziełem i odbiorcą, nawet bez uciekania się do zabawy pilotem. Wspomniałem już o postaciach. Tych na ekranie pojawia się tak naprawdę tylko kilka, jednak są one wiarygodne, również w tym, co stanowi o ich specyfice, czasem bliskiej szaleństwa lub przekraczającej jego granice. Czy będzie to sam Stefan (Fionn Whitehead), genialny twórca gier (Will Poulter), lekko egzotyczny właściciel wytwórni (komik Asim Chaudhry), pani psycholog (Alice Lowe), czy wreszcie próbujący jakoś okiełznać szaleństwo Stefana ojciec (Craig Parkinson). Przy czym wiarygodność ta dotyczy zarówno wyglądu, jak i zachowania oraz psychologicznego tła bohaterów.
Podsumowując, „Bandersnatch” broni się zarówno jako interaktywny eksperyment, jak i fabuła, tyle że nie udało się jeszcze dojść w tej nowej formie do perfekcji, która pozwoliłaby stworzyć bezstratną dla obu elementów syntezę. Jesteśmy jednak na dobrej drodze. Jeśli więc ktoś ma kilka wolnych godzin, lubi „Czarne lustro” i tęskni za latami 80., to nie ma się właściwie nad czym zastanawiać.
Tekst w pełnej wersji ukazał się w miesięczniku „Nowe Państwo” numer 2 (155)/2019