Zawsze wzrusza mnie ten song Jana Krzysztofa Kelusa: „Na przystanku PKS‑u,/kawał w bok od szosy głównej,/z nieskończoną wciąż piosenką,/siedząc sobie tak we dwójkę.../Tę szosę znalazłeś na chwilę przed zmierzchem,/skąd ten niepokój, czy stąd się zabierzesz?/Świecisz zapałką, tabliczkę ktoś zerwał./Spokojnie, zwyczajna w podróży przerwa./Dość daleko od poezji,/na przystanku PKS‑u/spotkasz ludzi – ot, zwyczajnych/jak z piosenki Jacka Kleyffa”.
Przypomina mi to świat z dzieciństwa, z przełomu lat 80. i 90. XX wieku. Świat, w którym czekanie na PKS „kawał w bok od szosy głównej” w małych wielkopolskich miasteczkach i na wsiach miało jeszcze sens. Choć już wówczas wiązało się z pewnym ryzykiem – przyjedzie, czy nie przyjedzie? Ale wtedy, nawet późnym wieczorem, zwykle coś przyjeżdżało.
Kawał w bok od szosy głównej
W wielkim, starym autobusie, z wytartymi siedzeniami, poplamionymi miejscami piwem i z drobnymi dziurkami po wypalonych papierosach, siedziała małomiasteczkowa inteligencja pracująca, robotnicy i chłoporobotnicy, matki z dziećmi wracający od lekarza i z zakupów w Poznaniu, Lesznie, Śremie. I tacy jak ja – nastolatkowie, których rodzice puszczali już samych w świat, który tak jak my wszyscy coraz bardziej miał dość siermiężności realnego socjalizmu. Wtedy rodzice nie byli jak taksówka. Miałeś kieszonkowe, sprawdzałeś rozkład jazdy w obie strony (zero aplikacji w smartfonie!) i jechałeś, skoro chciałeś być jak dorosły. Jeśli uciekł ci autobus, to zdyszany pędziłeś na pociąg i miałeś 90 proc. szans, że oczekiwanie spędzisz w jasnej, ciepłej poczekalni. I co najwyżej ktoś będzie próbował naciągnąć cię na papierosa albo namówić, żebyś dołożył się do piwa. Jak to dziś się mówi – nikt nie narzekał.
Trochę żartuję, dość sentymentalnie – nie była to przecież sielanka. Tabor PKS na przełomie PRL i III RP był w coraz gorszym stanie. Do dziś – niestety nie bez racji – wielu ludziom komunikacja autobusowa kojarzy się ze śmierdzącym i mało komfortowym pojazdem. Choć prawdę mówiąc, przez dekady III RP tzw. busiarze pokazali, że prywatne bywa znacznie gorsze. A gdy zaczęto ciąć połączenia (i to bardzo szybko po nastaniu III RP), ujawnił się jeszcze jeden mankament. Otóż sieć kolejowa na prowincji zwykle miała do dyspozycji co prawda skromne, ale dysponujące choćby małą poczekalnią stacyjki. A przystanek autobusowy często stanowiła po prostu zadaszona wiata, czasem solidna i podmurowana, ale niezbyt nadająca się na słotną jesień i zimy z utrzymującymi się dłużej solidnymi mrozami. Ludzie szybko spostrzegli, że przełom ustrojowy daje szanse na własne auto. Nie trzeba już było się przejmować coraz bardziej pustymi przystankami PKS z gwałtownie kurczącym się rozkładem jazdy. I tak zaczęła się śmierć PKS. Po kilku latach III RP większość ludzi kojarzyła je raczej ze słynnymi bokobrodami kierowców niźli sensowną ofertą komunikacyjną.
„Chamstwo” ma siedzieć cicho
Jak jest dziś? Po pierwsze usługi komunikacyjne niemal całkowicie sprywatyzowano. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z punktu widzenia sprawnej ogólnopolskiej siatki komunikacyjnej niestety przeważają skutki negatywne. Zdzisław Szczerbaciuk, prezes Polskiej Izby Gospodarczej Transportu Samochodowego i Spedycji, mówi w najnowszym wywiadzie dla Portalu Samorządowego tak: „W wielu miejscowościach jest zbyt mało osób, by przewóz pokryłby prywatnemu przewoźnikowi koszty i dał minimalny zysk. Ograniczają się oni zatem do świadczenia usług na liniach, na których zarabiają. Ale te białe plamy obejmują też brak oferty komunikacji zbiorowej mniej więcej po godz. 16.30. Po zamknięciu szkół i zakładów pracy z wielu miast powiatowych nie można się wydostać ani tam dojechać. Ten sam problem występuje w soboty i niedziele”.
To oczywiste: dla jakiejś części Polaków samochód zawsze będzie pierwszym, a może jedynym wyborem. Ale polskie społeczeństwo to także ludzie z niepełnosprawnościami, osoby starsze i chore, matki z dziećmi, które z jakichś przyczyn nie zawsze mogą jechać samochodem, ludzie, którym finansowo nie kalkuluje się codzienna jazda do pracy własnym autem. Jest mnóstwo sytuacji, w których brak solidnej komunikacji publicznej okazuje się dużym problemem w codziennym życiu milionów Polaków. Ale że zwykle zamieszkują oni prowincje, czyli te obszary Polski, które są totalnie obce warszawocentrycznej elicie, to nikt się nimi specjalnie nie przejmował. Wszak „chamstwo” miało co najwyżej grzecznie głosować na liberałów i lewicę albo nie głosować wcale. I potakiwać mądrościom liberalnej elity III RP.
Nie wystarczą dopłaty do paliwa
Choć dla wielu zabrzmi to obrazoburczo – nie wystarczą dopłaty do paliwa. Niestety trzeba zainwestować także w nierentowne połączenia w małych i bardzo małych ośrodkach, na marginalnych nitkach komunikacyjnych. Tak żeby autobus (albo pociąg) wyjeżdżał z miasta powiatowego do małych miejscowości regularnie i dość często, a najpóźniejsze kursy odbywały się ok. godz. 22–23. Tylko taka oferta, i to dotycząca całego kraju, spowodowałaby, że autobus stałby się realną, atrakcyjną alternatywą. I oczywiście tabor: zmodernizowany, ale też dostosowany do trasy. Bo w tym jednym busiarze mają rację: nie wszędzie potrzebne są wielkie autobusy, czasem wystarczyłoby we flocie kilka mniejszych pojazdów, obsługujących na stałe lub w pewnych określonych sytuacjach mniej uczęszczane nitki komunikacyjne. No ale do tego trzeba nieco bardziej zaawansowanej logistyki. A w Polsce coraz trudniej nie o pieniądze, ale o ludzi od bardziej zaawansowanego myślenia o rzeczywistości.
A jednak to bardzo ważne, że problem umierającej autobusowej komunikacji publicznej znalazł się w nowej Piątce Morawieckiego. Jest to kolejny dowód, że to PiS widzi dzisiaj realne problemy polskiego społeczeństwa – podczas gdy opozycja, w kraju i za granicą, zajmuje się tylko kombinowaniem, jak wrócić do władzy. I rację ma Joanna Lichocka, która zwróciła uwagę w mediach społecznościowych, że niezależnie od tego, jakie inteligenckie środowiska w Polsce podejmują kwestię komunikacji publicznej, to właśnie wyborcy, którzy przychodzą do biur poselskich, coraz częściej zwracają uwagę na ten problem. A to kolejny dowód na to, że pomysł nowych-starych elit na III RP, oparty na lumpenliberalizmie, społecznie się wyczerpał. Parę dekad temu Polacy mieli dość opresyjnego i siermiężnego realnego socjalizmu. Dziś mają dość zwijania państwa, demontażu usług sfery publicznej, antypięćsetplusowej retoryki i paplaniny o tym, że rynek ma zawsze rację. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. I coraz lepiej widać, że to konserwatywny PiS jest partią modernizującą Polskę – w dobrym tego słowa znaczeniu.