Dokładnie na to zdecydowała się w 2003 roku Unia Europejska. Przyjmując tzw. wspólną politykę energetyczno-klimatyczną, państwa UE zgodziły się na stworzenie mechanizmu, którego jedynym celem było podniesienie kosztów używania w energetyce węgla.
Unia uznała, że wchodzące w jej skład państwa muszą odejść od przemysłowego spalania węgla na przykład w celu wytwarzania prądu. Problem polegał i ciągle polega jednak na tym, że duża część unijnych gałęzi przemysłu opiera się na tym właśnie źródle energii. Między innymi ze względu na jego dostępność i stosunkowo niską cenę. Niską w stosunku do alternatywnych źródeł energii – atomu, a także tych odnawialnych. Mając więc do wyboru tani węgiel i droższą, lecz czystszą energię ze źródeł alternatywnych, Unia Europejska stanęła przed problemem, w jaki sposób przekonać państwa, a co za tym idzie również ich obywateli, do używania rozwiązania droższego, ale zdaniem UE lepszego.
Wydawałoby się, że naturalnym rozwiązaniem w tej sytuacji byłoby wywarcie presji politycznej, ekonomicznej i technologicznej na obniżenie kosztów produkcji alternatywnych źródeł energii, tak aby stały się bardziej powszechne i masowe, a przez to tańsze od rozwiązań węglowych. Takie postępowanie byłoby logiczne i spójne z deklarowanymi oficjalnie celami samej Unii. Przyczyniałoby się do zacierania różnic między biedniejszymi i bogatszymi częściami wspólnoty, a także prowadziłoby do czystszego środowiska i redukcji kosztów produkcji energii. To z kolei pociągnęłoby za sobą obniżenie kosztów wielu gałęzi gospodarki. Miałoby jednak pewne negatywne konsekwencje, przynajmniej z punktu widzenia tych, którzy posiadają stosowne energetyczne know-how, czy to dotyczące energii atomowej, słonecznej, wiatrowej czy jakiejkolwiek innej. Wymagałoby to podzielenia się dostępem do tych technologii z innymi uczestnikami europejskiej wspólnoty. Można jednak założyć, że nawet gdyby faktycznie konieczne było podzielenie się dostępem do tych technologii, to i tak ich ewentualna masowość przyniosłaby pierwotnym użytkownikom znaczące profity, wynikające chociażby z praw do sprzedaży i eksploatacji metod produkowania energii czystej, wspieranej przez unijną politykę, a przede wszystkim taniej i konkurencyjnej względem tradycyjnego, brudnego i złego węgla.
Jednak z jakichś powodów państwa Unii Europejskiej nie zdecydowały się na takie postępowanie. Zamiast rzeczywiście ambitnej i trudnej polityki obniżania ceny alternatywnych źródeł energii, Unia postanowiła osiągnąć swój cel w prostszy sposób – podnosząc ceny węgla. I właśnie po to wymyślono unijne pozwolenia na emisję dwutlenku węgla do atmosfery. Korzystając z politycznej presji, państwa UE wprowadziły obowiązek kupowania tych pozwoleń przez określone kategorie przedsiębiorstw i instalacji przemysłowych.
Dzięki temu elektrownie, ciepłownie i huty muszą doliczać do swoich kosztów produkcji obowiązkowy koszt pozwolenia na emisję każdej tony dwutlenku węgla do atmosfery.
Unia twierdzi, że wartość ceny takiego pozwolenia jest wynikiem gry rynkowej, a sprzedaż uprawnień odbywa się poprzez mechanizm aukcji prowadzonej na specjalnych giełdach. Państwa Unii mniej skwapliwie przyznają, że w tej grze rynkowej na pozycji uprzywilejowanej stoi sama Unia. Może ona bowiem za pomocą regulowania liczby dostępnych pozwoleń manipulować ich ceną. Już w 2014 r. eksperci twierdzili, że jeśli cena certyfikatów przekroczy 20 euro za tonę, w krajach takich jak Polska przestanie się opłacać produkcja elektryczności z węgla. Przez długi czas cena certyfikatów utrzymywała się dużo poniżej tego poziomu – między 3 a 5 euro. I właśnie dlatego w czasie wspólnej konferencji prasowej Ewy Kopacz z Angelą Merkel w przededniu unijnego szczytu z roku 2014, który ustalił zasady handlu emisjami do roku 2030, kanclerz Niemiec zwróciła uwagę na zbyt niski poziom tych cen. Niedługo potem ceny wystrzeliły. Dziś oscylują wokół 25 euro. A mają być jeszcze wyższe.