Zderzenie z włoskimi realiami dotyczącymi kwestii imigrantów następuje w takich miejscach, jak m.in. neapolitański dworzec kolejowy. Po wyjściu ze Stazione Centrale człowiek natychmiast wpada w tłum oblegający chodniki wokół Piazza Garibaldi. A tam – jak w Afryce. I to, drodzy Państwo, nie jest przesada. Ludzi o białym kolorze skóry jest po prostu dużo, dużo mniej. Spacer w stronę Forcelli (zabytkowa dzielnica Neapolu) zamienia się w marsz pomiędzy setkami imigrantów.
Są młodzi, ubrani w sportowe, drogie ubrania, mają markowe buty, telefony komórkowe, są krzykliwi i pewni siebie.
Pewien neapolitańczyk, który mieszka w Warszawie od ponad dwudziestu lat, powiedział mi ostatnio, że gdy wybrał się niedawno w rodzinne strony, to nie poznał własnego miasta. Nie z racji zmian w architekturze, tylko z powodu tego, iż wiele dzielnic zostało dosłownie zawładniętych przez imigrantów. To oczywiście pogłębia problemy zmagającego się od dawna z biedą Neapolu, ale także wyjaśnia sukcesy wyborcze takich partii jak Lega czy Movimento 5 Stelle. Ostre postawienie sprawy dotyczącej tzw. polityki przyjmowania sprowadziło oczywiście na Salviniego gromy i liczne ataki.
Podobnie zresztą jak i inne jego decyzje, choćby ta z marca tego roku – o forsowaniu prawa, które zobowiąże wszystkie włoskie urzędy i instytucje do zawieszania krucyfiksów w widocznych miejscach. Projekt ustawy przewiduje, iż obowiązek dotyczyć ma także szkół, a za złamanie tego nakazu będą obowiązywały kary finansowe, nawet do tysiąca euro.
Lewicowa opozycja zaczęła szaleć i pytać: „Kiedy zaczniecie palić czarownice na stosach?”. Jednak Salvini twardo obstaje przy swoim i podkreśla, że krzyże w urzędach nie mają nic wspólnego z tolerancją ani z otwarciem na różne kultury i religie. Są odwołaniem do wartości, na których budowana była Europa i Italia. Tylko… Czy to wszystko nie jest za późno?