Nawet Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy nie zagłuszyła swoimi fajerwerkami lamentu, jaki od zeszłej środy towarzyszy opozycji parlamentarnej. Jeśli rok temu PiS straciło trochę przez początki feministycznego „czarnego protestu”, to tym razem parasolkami oberwały Platforma Obywatelska i Nowoczesna. Oberwały na tyle mocno, by wpaść w ciąg niekończących się zawrotów głowy, skutkujących całkowitą utratą orientacji.
Kiedy nie tak dawno Grzegorz Schetyna mówił o „konserwatywnej kotwicy” Platformy Obywatelskiej, chyba nikt nie traktował jego słów poważnie. PO już od dawna była siłą, której jedynym spoiwem była potrzeba utrzymania się u władzy, z biegiem czasu coraz bardziej rozpaczliwa. To – i nic innego – powodowało zagarnianie coraz szerszych środowisk, sytuację, gdy w orbicie PO znaleźć się mogli z jednej strony Cimoszewiczowie, Bartosz Arłukowicz czy nawet Elżbieta Sierakowska, z drugiej zaś Roman Giertych i Michał Kamiński. Znaczące są tu zwłaszcza przypadki Arłukowicza i Cimoszewiczów. Poseł SLD, zanim został ministrem zdrowia w rządzie PO-PSL, przez dłuższy czas był jednym z zagorzalszych krytyków polityki Platformy. Trudno dziś w to uwierzyć, ale młody polityk uchodził za kogoś wyjątkowo jak na postkomunistyczną lewicę uczciwego, bywał chwalony przez polityków PiS‑u, a niektórzy wręcz widzieli go w partii Jarosława Kaczyńskiego. W pewnym momencie coś musiało w Arłukowiczu pęknąć i lewicową ideowość zastąpił skrajnym cynizmem, praktycznie z dnia na dzień przystępując do niepokonanej wówczas partii władzy i zamieniając swoje poglądy na utworzone specjalnie „pod siebie” rządowe stanowisko. Włodzimierz Cimoszewicz przez służby związane z PO został utrącony w wyborach prezydenckich 2005 r., o czym sam początkowo mówił, by finalnie zadowolić się cichym wsparciem tej partii w wyborach do Senatu i obserwować karierę własnego syna w jej strukturach. Platforma dryfowała w lewo nie tylko kadrowo, lecz także ideowo, co doprowadziło do odejścia z jej szeregów grupy Jarosława Gowina, który długo przecież wykazywał się wobec kolegów anielską wręcz cierpliwością. Chociaż w rządzie zastąpił go wówczas równie konserwatywny Marek Biernacki, kierunek był przesądzony. O tym, że wcześniej czy później zaowocuje to sytuacją, w której konserwatywna część działaczy i elektoratu będzie musiała odejść, pisałem od kilku lat. Kto nie opuścił PO razem z Gowinem, robi to, gdy ciosów, jakich doznawać musi wierność własnym przekonaniom, nie łagodzi już satysfakcja z udziału we władzy ani perspektywa jej odzyskania. Nowoczesna zaś teoretycznie powinna być wolna od tego typu rozterek, jednak przypadek posła Zbigniewa Gryglasa pokazał, że i tam można było się zaplątać, będąc konserwatystą. Liberalizm zaś też jest stopniowalny. Sejmowe wystąpienie Barbary Nowackiej poprzedzające głosowanie w sprawie projektu „Ratujmy Kobiety” pokazało, że nie trzeba być nawet konserwatystą, by oburzyć się na przekaz firmujący sprawę, którą w jakimś stopniu przecież się popierało.
Gdy bowiem do Sejmu powróciły równocześnie projekty, z których jeden poszerzał dostęp do aborcji, drugi zaś walczył z aborcją eugeniczną, mogło się wydawać, że PiS wpadnie w pułapkę, a na ulice powróci krzykliwe środowisko feministyczne, które nie tak dawno trochę krwi rządzącym napsuło. Snujący takie scenariusze zapomnieli jednak, że pierwsza fala „kobiecego” protestu udała się dzięki wprowadzeniu do społecznej świadomości fałszywych lęków, skojarzenia PiS z ustawą Ordo Iuris i zaangażowaniu również osób, które nie interesowały się na co dzień polityką, a więc grupy szerszej niż stała baza KOD‑u. Odrzucenie ustawy z jednej strony, radykalizacja haseł jego przeciwniczek z drugiej spowodowały wyłączenie z protestu tych kobiet, którym z radykalnym feminizmem nie jest po drodze. Tych, które skłonne były bronić „kompromisu aborcyjnego” lub rzekomo zagrożonego dostępu do antykoncepcji, lecz już nie haseł o nieograniczonej dostępności aborcji. Skoro jednak PO i Nowoczesna zgodziły się na rolę zakładników radykałów, ten szczegół najwyraźniej musiał odpowiedzialnym za ideowy obraz partii umknąć. Gdy więc aborcyjne postulaty trafiły do Sejmu, wydawało się oczywiste nie tylko to, że zostaną utrącone przez PiS, co wywoła oczekiwany jazgot, a opozycji da nowe paliwo, lecz i to, że politycy Platformy i Nowoczesnej podniosą ręce za projektem „Ratujmy Kobiety”.
Tymczasem już przy pierwszym – i jak się okazało – ostatnim głosowaniu, w którym rozstrzygało się przekazanie go do prac w komisjach, zabrakło głosów na „tak” – i to właśnie tam, gdzie powinny się pojawić. Troje polityków PO było przeciw, kilka osób wyjęło karty do głosowania, ktoś wyszedł z sali lub się w niej w ogóle nie pojawił. Próba zachowania się zgodnie ze swoim sumieniem przybrała tego dnia różne formy, w każdym jednak wypadku wywołała histerię. Najpierw środowisk „czarnego protestu” i liberalnych mediów, później partyjnych władz.
W rezultacie mieliśmy pospieszne i nieprzemyślane decyzje o wyrzucaniu lub zawieszaniu posłów w prawach członków partii, tłumaczenia, zakazy wypowiedzi, wreszcie jawne próby kneblowania i łamania kręgosłupów tam, gdzie dotąd partyjna władza jednak nie miała prawa sięgać, tj. w kwestiach światopoglądowych. Partyjna góra w imię utraty zaufania nielicznej grupy skrajnie lewicowych wyborców postanowiła zrezygnować na dobre z konserwatystów, którzy na chwilę przestali być konserwatystami bezobjawowymi. Jednak, jak widać na przykładzie PO, również w tym nie była konsekwentna. W rezultacie nie odrobiono na razie żadnych strat, a wewnętrznie niespójny przekaz nie uspokoił nastrojów. Nowoczesna wydaje się na krawędzi rozpadu. Platforma – utraty skarłowaciałego, lecz wciąż istniejącego choćby w niektórych samorządach skrzydła. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że pierwszy sondaż, przeprowadzony już po całej awanturze, pokazuje, iż poparcie dla potencjalnie korzystającej na tej awanturze Partii Razem pozostaje niezmiennie na poziomie 2 proc. Po co więc to wszystko? Chyba tylko po to, by wywołać wściekłość najbardziej fanatycznych opozycyjnych dziennikarzy. W środę przez Warszawę przejść ma kolejny „czarny marsz”, który, choć metę planuje na Nowogrodzkiej, po drodze odwiedzi również siedziby Platformy i Nowoczesnej – i nie będą to przyjazne odwiedziny.
Spektakularny upadek opozycji przykrył trochę wszystko, co wydarzyło się w polityce chwilę wcześniej, z rekonstrukcją rządu włącznie. Czytelnicy „Gazety Polskiej Codziennie” wiedzą jednak doskonale, że zmiany, jakich w składzie swojej ekipy dokonał premier Mateusz Morawiecki, prowokują wiele pytań i obaw wśród dużej części wyborców Prawa i Sprawiedliwości, i życzliwie obserwujących dobrą zmianę mediów. O ile zmiana ministrów zdrowia czy środowiska nie budzi aż takich emocji, o tyle odejście z rządu Antoniego Macierewicza prowokuje nieraz bardzo ostre sądy i wypowiedzi, zwłaszcza pod adresem prezydenta Andrzeja Dudy i jego otoczenia. Jest to temat na dłuższą analizę, która powstać powinna za kilka miesięcy, już po opadnięciu dzisiejszych emocji. Już teraz zaryzykuję prognozę, że obecny prezydent, o ile będzie kandydatem PiS‑u, nie utraci większości głosów wyborców z 2015 r. Tym razem jednak za głosami nie pójdzie tak silne oddolne zaangażowanie w kampanię wyborczą, jakie pamiętamy sprzed dwóch lat. Choć nie przekłada się to na sondaże, internetowe rozmowy (które na pewno w jakimś stopniu oddają emocje spoza sieci) pokazują, że wyborcy „dobrej zmiany” zaczynają się dzielić na kilka obozów. Politycy i media, niezależnie od tego, do którego środowiska jest im dziś bliżej, muszą potraktować to jako sygnał ostrzegawczy. Słabość opozycji może wystarczyć do wygrania wyborów, lecz już niekoniecznie do dokończenia koniecznych dla Polski zmian.