Marsz Niepodległości 2017 sprawił, że Polska znów jest na celowniku zachodnich polityków i tamtejszych mediów. W wielu językach możemy przeczytać o „polskich nazistach” i „60 tysiącach skrajnych prawicowców, defilujących ulicami Warszawy”. Co jednak zaskakujące, najpoważniejszy, podnoszony jak świat długi i szeroki, zarzut wobec marszu jest dezinformacją i fake newsem.
Tegoroczne Święto Niepodległości z jego tradycyjnym marszem organizowanym przez ONR i Młodzież Wszechpolską, który zgromadził 60 tys. osób. Jak co roku, większość z nich stanowili ludzie niemający związku z budzącymi od lat kontrowersje organizacjami. Gros uczestników to patriotycznie nastawieni Polacy, którzy traktują Marsz jako możliwość zamanifestowania swoich przekonań.
Podobnie jak w ostatnich latach podczas wydarzenia nie doszło do incydentów z użyciem przemocy (jeśli nie liczyć próby zablokowania przemarszu przez nieliczną grupę sympatyków Komitetu Obrony Demokracji i Obywateli RP).
Gromy posypały się natomiast z powodu transparentów, które eksponowało kilkuset członków ugrupowań: Autonomiczni Nacjonaliści, Radykalne Południe, Niklot oraz Szturmowcy. Tworzyli oni w ramach marszu tzw. czarny blok i prezentowali radykalne transparenty, w tym te o „białej Europie” i „czystej krwi”, które w połączeniu z zamaskowanymi twarzami i czarnym ubiorem uczestników „bloku” wzbudziły największe kontrowersje.
Po marszu oliwy do ognia dolał Mateusz Pławski, rzecznik prasowy Młodzieży Wszechpolskiej, który w wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy” opowiedział się za koncepcją „separatyzmu rasowego” i przekonywał, że „osoba czarnoskóra nie może być Polakiem”. Tego było już za dużo także dla większości zwolenników marszu oraz przychylnych imprezie komentatorów, którzy uznali wypowiedź za niedopuszczalną i gremialnie odcięli się od narodowca. Podobnie postąpili organizatorzy marszu, pozbawiając Pławskiego funkcji rzecznika. Oprócz tego w mediach pojawiła się jeszcze wypowiedź jednego z uczestników marszu, który przekonywał, że „władze trzeba oczyścić z żydostwa”.
To tyle realnych kontrowersji i skandali. Materiału, przyznajmy, dość sporo, by przy jego umiejętnym doborze przedstawić całość marszu w złym świetle. To jednak było za mało dla dziennikarzy z Zachodu. W mediach pojawiła się bowiem informacja, jakoby dominującym hasłem Marszu Niepodległości była „Modlitwa o islamski holokaust” (ang: „Pray for islamic holocaust”).
Informacje na ten temat można znaleźć w wielu językach. Pisze o niej m.in. „The Guardian”, CNN oraz „Washington Post”, serwisy arabskie i żydowskie. Długo by wymieniać. Slogan pojawia się w filmikach na profilach społecznościowych, mówią o niej radiostacje (także polskie, m.in. Radio Złote Przeboje). Skandaliczne hasło stało się szyldem, pod którym opisuje się Marsz Niepodległości. Tyle że takie hasło w sobotę nie padło, nie było także eksponowane. Skąd więc dezinformacja?
By to wyjaśnić, musimy cofnąć się w czasie o dwa lata. Wówczas na jednym z poznańskich wiaduktów istotnie zawisł banner z napisem „Pray for islamic holocaust” oraz wizerunkiem używanego przez skinheadów krzyża celtyckiego. Rzecz przeszła w zasadzie bez echa, pojawiając się na lokalnych stronach internetowych wraz z fotografią banneru. W ubiegłą sobotę „modlitwa o islamski holokaust” zyskała drugie życie.
Po raz pierwszy informacji o rzekomym transparencie „Pray…” na tegorocznym marszu użył w swojej relacji dziennikarz „Wall Street Journal” Drew Hinshaw. W opublikowanym w sobotę 11 listopada tekście Hinshawa, w części poświęconej Obozowi Narodowo-Radykalnemu, czytamy: „Grupa ta regularnie organizuje uroczystości upamiętniające pogrom Żydów w 1936 [marsz nacjonalistów pod wodzą Adama Doboszyńskiego na Myślenice – red.]. Symbole ONR-u zostały przedstawione na transparencie z napisem »Módlmy się o islamski holokaust«, który pojawił się na warszawskim moście”. Nie wiemy, skąd Hinshaw wziął pomysł, że na moście w Warszawie wisiał taki transparent, wiemy jednak, że na pewno innego transparentu niż ten w 2015 r. nie było. Co więcej, jedynym mostem, przez który szedł tegoroczny Marsz Niepodległości, był most Poniatowskiego, na którym ze względów logistycznych wywieszenie takiego transparentu było bezcelowe (byłby widoczny tylko z rzeki). Brak jest jakiejkolwiek dokumentacji takiego incydentu.
Relacja „Wall Street Journal” uruchomiła lawinę. Bez sprawdzenia powyższej informacji podały ją inne główne media na Zachodzie, a feralne hasło zacytował na Twitterze były rzecznik Hillary Clinton Jesse Lehrich, jego wpis zaś podało dalej 23 tys. osób. Jak wyliczył jeden z obserwatorów sieci, fraza „Pray for islamic holocaust” rozchodziła się w poniedziałek na Twitterze z prędkością 10 podań dalej na minutę. Ale nie tylko „zagranica” uwierzyła w kłamstwo. W Polsce powtórzył to m.in. dziennikarz Bartosz Węglarczyk i były ambasador Marek Grela, który poświęcił sprawie obszerny komentarz w jednym z serwisów społecznościowych. W środę zabrał głos Donald Tusk, który napisał: „W dalekiej Azji spotkania z przywódcami USA, Chin, Indii, Kanady, Japonii i ASEAN. W kuluarach także pytania o Polskę w związku z marszem narodowców. Bez złudzeń: reputacyjna katastrofa. Może nie wszyscy się tym przejmują, ale ja tak” – utyskiwał przewodniczący Rady Europejskiej.
Istotnie, straty wizerunkowe wywołane kłamstwem już są gigantyczne. Przejście od hasła „My chcemy Boga”, które było głównym sloganem marszu, do „Modlitwy o islamski holokaust” – to rzeczywiście spora różnica.
Ale i pierwotne hasło nie umknęło uwagi dziennikarza „Wall Street Journal”. W swoim tekście napisał on, że autorem słów „My chcemy Boga” jest... Donald Trump, który istotnie użył ich w trakcie swojej wizyty w Polsce. Hinshaw sugeruje w ten sposób, że to Trump zainspirował polskich radykałów, co jest ewidentną wrzutką na użytek walki politycznej w USA. Słowa „My chcemy Boga” pochodzą bowiem z pieśni religijnej, którą jedynie przypomniał amerykański prezydent.
Cóż powiedzieć? Światowym mediom mało kilku skandalicznych transparentów czy jednej wypowiedzi przypadkowego uczestnika Marszu, który chce „usunąć żydostwo będące przy władzy” (śmiesznie zresztą przy tym wygląda argument, że obecny rząd ma z takimi wypowiedziami coś wspólnego), mało im tego, że rzecznik Młodzieży Wszechpolskiej powiedział głośno to, co uważał. Potrzebują „soundbite’u” – chwytliwego hasła, elektryzującego odbiorców. Takim jest niewątpliwie „modlitwa o islamski holokaust”, które oprócz tego, że jest skandaliczne i bezsensowne (cóż bowiem ma znaczyć „islamski holokaust”?), ma na celu, poprzez pośrednie odwołanie się do zagłady Żydów, jednoczesne pokazanie Polaków jako antysemitów i islamofobów. W „modlitwie” zawiera się wszystko, czego ludzie nieprzychylni Polsce mogliby chcieć użyć przeciwko nam: mamy atak na muzułmanów i chęć ich zagłady. Mamy odwołanie do Żydów i do najczarniejszych kłamstw, przedstawiających Polaków jako „naród sprawców”. Wreszcie mamy chrześcijaństwo, które sprowadza się do krwawych modłów.
Sprawa jest kolejną odsłoną wojny dezinformacyjnej. Przynosi szkody, których nie da się odkręcić. Czy dziennikarz z „The Wall Street Journal” poniesie konsekwencje swojego fake newsa? Nie sądzę. Pytany przez jednego z internautów o motywy stwierdził, że „rzecz tyczy się wcześniejszego zdarzenia”, co z jego tekstu nijak jednak nie wynika. Można więc domniemywać, że wiedział, co robi. Co więcej, kłamstwo nadal wisi na stronie gazety i jest powtarzane na całym świecie. Czy Polska poniesie konsekwencje? Nie mam wątpliwości – już ponosi. Znów okazuje się, że kłamstwo obiegnie cały świat, zanim prawda zdąży włożyć buty.