Na początku czerwca do gazoportu w Świnoujściu dotarł pierwszy statek z Ameryki. Wydarzenie, odnotowane skrupulatnie przez patriotyczne media, wyprzedziło kolejne informacje o tym, że Unia Europejska wbrew powtarzanym frazesom o solidarności stawia na współpracę z Rosją i na drugą nitkę Nord Streamu.
Gdy europejskie firmy udostępniają rosyjskiemu gigantowi finansową kroplówkę, Amerykanie wprowadzają sankcje wobec współpracujących z nim firm, narażając się przy tym na krytykę ze strony Austrii i Niemiec. Coraz częściej mówi się też, że w groźbach kierowanych wobec Polski temat uchodźców jest jedynie pretekstem, prawdziwą wściekłość Berlina i Brukseli budzą zaś próby uzyskania przez Polskę większej samodzielności energetycznej. Rosnąca niezależność Polski na arenie międzynarodowej motywowana postawą obecnych władz i wzmacniana dobrymi wynikami gospodarczymi oraz poprawiającą się kondycją finansów powoduje obawy wszystkich sił, które chciały widzieć w Polsce jedynie europejską wersję republiki bananowej, podlegającą Niemcom (i realizującym ich interesy instytucjom europejskim) oraz gwarantującą silne wpływy Rosji.
Nagonka ruszyła
Wśród Polaków nieufność wobec Rosjan jest silniejsza niż wobec Niemców. O wiele łatwiej wybaczamy politykom bliskie relacje z Niemcami, gazetom czy stacjom radiowym zaś mocny udział niemieckiego kapitału. Napaść Rosji na Ukrainę sprawiła, że przynajmniej w sferze deklaracji politykę Moskwy zaczęli krytykować nawet politycy Platformy Obywatelskiej. Choć jeszcze do niedawna widzieli w Rosji państwo mogące aspirować do NATO i stanowiące poważny element naszej polityki bezpieczeństwa. Opozycja nie może już dziś wprost bronić rosyjskich wpływów, by nie narazić się na całkowitą kompromitację. Próbuje jednak po cichu działać na rzecz ich utrzymania, czy to w sferze obronności kraju (krytyka wszelkich działań kierownictwa MON-u), czy w sferze symbolicznej, ograniczając zasięg dekomunizacji nazw ulic postulowany przez IPN, czy broniąc przywilejów emerytów komunistycznych służb mundurowych. Zupełnie inaczej jest jednak, gdy chodzi o stan posiadania Niemiec. W ostatnich dniach troska ta wyraziła się nagonką na premier Beatę Szydło i przybrała rozmiary histerii, oczywiście znakomicie zorkiestrowanej.
Wypowiedź szefowej polskiego rządu z okazji 77. rocznicy deportacji pierwszego transportu polskich więźniów do Auschwitz została skomentowana wyjątkowo szeroko. Pretekstem do ataku stały się słowa o potrzebie obrony własnych obywateli jako kluczowym obowiązku każdego państwa. Choć Beata Szydło mówiła o „obywatelach” w miejscu, w którym ginęli przedstawiciele różnych nacji, opozycja odczytała jej wystąpienie jako deklarację obrony narodu (czyli struktury etnicznie jednolitej) nie przed totalitaryzmem i zbrodniczą ideologią, które stała za tym obozem śmierci, a przed uchodźcami.
Słowa wypowiedziane w miejscu będącym świadkiem i areną potwornej zbrodni Niemców posłużyły do krytyki za sprzeciw wobec realizacji kolejnego zabójczego dla Europy niemieckiego szaleństwa. Napaść na Szydło rozpoczął na Twitterze Donald Tusk, pisząc: „Takie słowa w takim miejscu nigdy nie powinny paść z ust polskiego premiera”. W kolejnych godzinach i dniach politycy opozycji totalnej (rozsądniejsze stanowisko zajęli przedstawiciele Kukiz’15, a także PSL-u) i dziennikarze zaczęli prześcigać się w udowadnianiu, że usłyszeli podczas uroczystości słowa, które nie zostały wypowiedziane. Ataków nie powstrzymały nawet liczne głosy środowisk żydowskich, biorące w obronę polską premier i protestujące przeciwko wykorzystywaniu wielkiego dramatu do bieżącej politycznej walki. Nadaremno. Jedynym skutkiem było zjawisko, które Dawid Wildstein słusznie porównuje do roku 1968 – dzielenie Żydów na mających prawo głosu lub niemogących wypowiadać się w imieniu społeczności, czyli domniemanych sympatyków PiS-u. I choć podobne deklaracje jak premier wygłaszali wcześniej zarówno prezydent Andrzej Duda, bardzo chwalony za nie przez Szewacha Weissa, jak i wielu polityków izraelskich, w samonakręcającej się spirali krytyki Beaty Szydło pojawiają się już nawet wprost zarzuty o… pochwałę nazizmu (Jacek Żakowski).
Proniemieckie sentymenty
Kilka dni wcześniej powrócił temat sankcji, które instytucje unijne chciałyby nałożyć na Polskę (a także na Węgry i Austrię) za nieprzyjmowanie wyznaczonych odgórnie przez UE kwot uchodźców. W chwili, gdy sami Niemcy, choć już nie niemieckie media czy elity, widzą, że dotychczasowa polityka skończyła się porażką, a dla wielu grup permanentnym stanem zagrożenia, wzmacniają się naciski, byśmy włączyli się do unijnych programów. W rzeczywistości po prostu byśmy odciążyli Niemców w ich kłopotach, zapewne w zamian za kilka pochwał wobec tych polityków, którzy od lat realizują nad Wisłą interesy Berlina.
Atak na Szydło z jednej strony wzmacnia propagandowo nacisk na Polskę, z drugiej wpisuje się w niemiecką politykę historyczną, politykę przerzucania odpowiedzialności za własne zbrodnie na innych. Z rasizmem czy nazizmem łatwiej jest proniemieckim komentatorom powiązać dziś polski rząd niż Niemców, choćby tych sprzed kilkudziesięciu lat. Łączą się z tym proniemieckie sentymenty tych polityków, którzy nie lubią dzisiejszej władzy, a przy tym mogą, choćby z przyczyn prawnych, mieć z nią problem. Najjaskrawszym przykładem jest oczywiście prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, który ostatnio patronował przywróceniu „zabytkowych” niemieckich napisów na budynku poczty, uczcił też dawną granicę Wolnego Miasta Gdańska. Wcześniej organizował imprezę Trybunału Konstytucyjnego (oczywiście były to czasy prof. Andrzeja Rzeplińskiego) sponsorowaną między innymi przez niemieckie instytucje.
Z poparciem zagranicy
Warto wreszcie zwrócić uwagę na niedawny wywiad z Markiem Walderem, przedstawicielem firmy Ringier w koncernie medialnym Ringier Axel Springer, z austriackiej gazety „Neue Züricher Zeitung”, przedrukowany w Polsce przez Onet. Z tekstu wynika jasno, że koncern uważa swoją obecność i polityczne zaangażowanie za gwarancję niezależności mediów w Polsce. Ta zaś jest dla niego na tyle ważna, że gotów jest ponosić z tego tytułu nawet straty finansowe. Ciekawe, że prowadzący rozmowę Rainer Stadler wprost mówi o „skolonizowaniu rynku mediów w Polsce” i zdaje się rozumieć polski punkt widzenia uznający potrzebę zwiększenia udziału polskiego kapitału w tej branży. Walder ucieka jednak od tej kwestii, tak jakby kapitał nie miał narodowości, a jedynie stojące za sobą wartości, w tym wypadku „europejskie” i „liberalne”. Jednak w połączeniu z informacją o stratach spowodowanych m.in. wycofywaniem reklam widać jasno, że za decyzją o dalszej obecności koncernu na polskim rynku przemawia nie interes ekonomiczny, a polityczny.
Wszystko wskazuje na to, że kwestia uchodźców pozostanie w najbliższym czasie główną osią sporu. W polityce krajowej jest to temat wygodny dla PiS-u, na użytek zagranicy służyć może natomiast do dorabiania polskiemu rządowi gęby już nie tyle nacjonalistów, co wręcz faszystów. Fakty takie jak wielokrotnie zwiększona pomoc dla imigrantów na miejscu zostają przemilczane. Zastępuje je propaganda i gra na rzecz niemieckich interesów, w tej sprawie wyjątkowo dla Polski niebezpiecznych, ukryta za humanistycznymi hasłami i odwołaniem do chrześcijaństwa. Dopóki sytuacja na Zachodzie nie ulegnie jednak poprawie, dopóty dla opozycji będzie to strategia nieskuteczna, jeśli oczywiście zakłada ona jeszcze walkę w uczciwej grze wyborczej, nie zaś powrót do władzy z poparciem zagranicy, wbrew lokalnym nastrojom społecznym.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#Niemcy
#Nord Stream
Krzysztof Karnkowski