Od momentu upadku Związku Sowieckiego żadne manewry wojskowe z udziałem rosyjskich żołnierzy nie wzbudzały tak dużych obaw NATO, jak rozpoczynające się dziś na Białorusi ćwiczenia „Zapad-17”, w których weźmie udział nawet 150 tys. wojskowych z obu krajów. W ostatnich latach armie Kremla i Mińska wielokrotnie testowały atak na konkretny kraj, m.in. na Polskę i państwa bałtyckie. Eksperci ostrzegają, że podczas tegorocznej edycji ćwiczeń podobny scenariusz może zostać wcielony w życie.
Według informacji podawanych przez władze w Moskwie, do 20 września br. w ramach ćwiczeń „Zapad-17” na białoruskich poligonach przebywać będzie maksymalnie 13 tys. żołnierzy. Z kolei zdaniem analityków współpracujących z NATO wspomniana liczba jest drastycznie zaniżona, a w rozpoczętych dzisiaj manewrach uczestniczy ok. 150 tys. wojskowych z Rosji i Białorusi, uzbrojonych m.in. w 700 pojazdów bojowych, systemy rakietowe, myśliwce i bombowce. Tak znacząca rozbieżność w wyliczeniach wynika z faktu, że Kreml… doskonale zna treść obowiązujących w Europie porozumień obronno-militarnych.
Zgodnie z tzw. dokumentem wiedeńskim z 1999 r. o środkach budowy zaufania i bezpieczeństwa w Europie, jeżeli jeden z sygnatariuszy porozumienia (a są nim zarówno Rosja, jak i Białoruś) zorganizuje manewry o liczebności przekraczającej 13 tys. żołnierzy, wówczas pozostałe państwa mają obowiązek wystawienia odpowiednich delegacji, które monitorowałyby przebieg takich ćwiczeń. Dlatego – by obejść założenia wspomnianego dokumentu – Rosja w oficjalnym przekazie z uporem wymienia jedynie ułamkową część wszystkich uczestników tegorocznej edycji „Zapadu”.
Pół Europy na celowniku Rosji
Analizując założenia większości rosyjsko-białoruskich manewrów z ostatnich lat, można dojść do wniosku, że od blisko dekady obie armie skupiają swoje działania wyłącznie na testowaniu możliwości zaatakowania sąsiednich państw. Żadna z kilku ostatnich edycji manewrów „Zapad” (odbywających się cyklicznie co dwa lata) nie miała charakteru defensywnego, lecz była nastawiona na agresywne przejęcie kontroli nad terytoriami suwerennych krajów. Przykłady? Rok 2009 – rosyjsko-białoruski atak nuklearny na Warszawę i podbicie Polski. Cztery lata później w podobny sposób została „potraktowana” Szwecja. Z kolei w 2015 r. na celowniku wojskowej świty prezydentów Władimira Putina i Aleksandra Łukaszenki znalazły się kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia).
Zdaniem analityków z amerykańskiego instytutu RAND, gdyby Rosja pod płaszczykiem potencjalnych ćwiczeń chciała zaatakować kraje bałtyckie, wówczas potrzebowałaby na ich podbicie ok. 60 godzin. Obawy instytutu podziela również dr Philip Petersen, były oficer armii amerykańskiej, a obecnie wiceszef tamtejszego think tanku Potomac Foundation. – Jedną z rzeczy, która niepokoi mnie najbardziej w kontekście manewrów „Zapad-17”, jest fakt, że do przerzucenia sprzętu (na Białoruś – przyp. red.) Rosja wykorzystała aż 4,2 tys. wagonów, z tego 1,5 tys. z nich zarezerwowano na wypadek „kryzysu” związanego z ćwiczeniami. Obawiam się, że łatwo może się to przerodzić w przygotowania do uruchomienia konfliktu i inwazji na kraje bałtyckie – ostrzega Petersen.
Polska obroni NATO, Rosja odpowie atomem
Oprócz wspomnianego „testowego” ataku nuklearnego na Warszawę w 2009 r. bardzo często Polska wymieniana jest jako pierwszy kraj, który byłby zdolny do odparcia ewentualnej agresji Rosji na wschodniej flance NATO. Branżowe brytyjskie czasopismo „The Observer” piórem byłego analityka amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) prof. Johna Schindlera przewiduje, że polska armia ze względu na postępujące unowocześnianie uzbrojenia i wysokie umiejętności żołnierzy, a także za odpowiednią, niezwykle ostrożną postawę wobec Rosji powinna być stawiana za wzór dla pozostałych państw NATO.
– Gdyby pozostała część Sojuszu traktowała tematy obrony i bezpieczeństwa tak poważnie jak Polska, zagrożenie ze strony Rosji nawet nie byłoby dyskutowane – uważa prof. Schindler.
Co jednak w sytuacji, gdyby Rosja zaatakowała Polskę bronią nuklearną? Zagłębiając się w znowelizowaną w ostatnich latach doktrynę wojenną FR, należy zauważyć, że Rosja nie pozbyła się możliwości użycia bomby atomowej, m.in. w sytuacji „zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa”. A za takie Kreml na pewno uznałby włączenie się krajów NATO (w tym Polski) w ochronę integralności terytorialnej krajów bałtyckich. Każde z odwetowych działań Rosji byłoby w tym wypadku naruszeniem art. 5. Traktatu Północnoatlantyckiego o kolektywnej obronie w ramach Sojuszu. Co z kolei wiązałoby się z wybuchem wojny na linii NATO–Rosja. Z ogólnodostępnych źródeł wynika, że obecnie w pilnie strzeżonych magazynach w Rosji wciąż znajduje się ok. 4 tys. głowic rakietowych z materiałem nuklearnym, gotowych do użycia w każdej chwili.
Inwazja „zielonych ludzików”
W neoimperialnym planie Kremla za niezwykle istotny trzeba również uznać fakt, że nawet kraje, które deklarują braterską przyjaźń z Rosją, a ich dyplomacja sprowadza się do bycia wasalem wielkiego sąsiada, nie mogą czuć się bezpiecznie. Jak zauważa w rozmowie z „Codzienną” dr Rafał Brzeski, ekspert ds. międzynarodowych, nie można wykluczyć sytuacji, w której po zakończeniu manewrów „Zapad-17” większość rosyjskich sił zostanie na Białorusi. Taki scenariusz – zdaniem ekspertów – mógłby zostać z powodzeniem uznany za prolog do aneksji Białorusi przez Rosję. Wszakże władze Kremla zastosowały podobny fortel m.in. w 2008 r., gdy zorganizowanie ćwiczeń „Kaukaz” w rejonie prorosyjskiej Abchazji i Osetii Płd., należących formalnie do Gruzji, posłużyło do rychłej napaści na ten kraj.
– Po manewrach na Białorusi może pozostać nawet kilka tysięcy rosyjskich żołnierzy – ostrzega w rozmowie z „Codzienną” gen. Dariusz Wroński, ekspert Warszawskiego Instytutu Inicjatyw Strategicznych (WIIS).
A to z kolei rodzi zagrożenie nie tylko dla sąsiedniej Białorusi, ale również dla Polski, która zostałaby otoczona tzw. zielonymi ludzikami z dwóch stron – na wschodzie, od strony białoruskiego Brześcia (gdzie w ramach „Zapadu” przebywają oddziały rosyjskich wojsk lądowych), a także na północy, w pobliżu granicy z obwodem kaliningradzkim – najbardziej uzbrojonym regionie świata.
Militarna mobilizacja w Europie
W obliczu postępującego neoimperializmu Rosji i niezwykle groźnych manewrów „Zapad-17” wiele krajów w Europie postanowiło zintensyfikować swoje działania militarne. Jak informowaliśmy wczoraj w „Codziennej”, szwedzkie siły zbrojne do spółki z kilkoma krajami NATO (m.in. Francją, Niemcami i USA) prowadzą od poniedziałku na południowo-wschodnim wybrzeżu Szwecji oraz wodach Bałtyku ćwiczenia „Aurora-17”, których celem jest m.in. ochrona szwedzkiej wyspy Gotlandia przed rosyjską inwazją morską i powietrzną.
W największym od 20 lat militarnym przedsięwzięciu Szwecji bierze udział ponad 20 tys. żołnierzy. Z kolei na Ukrainie, pogrążonej od ponad trzech lat w konflikcie z Rosją, trwają manewry „Rapid Trident-17” z udziałem 1,8 tys. żołnierzy wojsk lądowych z 14 krajów, w tym z Polski, a także ćwiczenia „Nieugięta Stabilność-17”, w ramach których postawiono w stan pełnej gotowości wszystkie ukraińskie jednostki lotnicze.
Wszystkie z wymienionych manewrów będą prowadzone do czasu zakończenia ćwiczeń „Zapad-17”. Warto przypomnieć, że już za kilkanaście dni odbędą się także najważniejsze tegoroczne manewry Sił Zbrojnych RP „Dragon-17”. W dniach 25–29 września na polskich poligonach stawi się ponad 17 tys. żołnierzy z Polski i 11 krajów sojuszniczych, w tym z Gruzji i Ukrainy, które w ostatnich latach na własnej skórze przekonały się, do czego zdolna jest wojskowa wataha, kierowana imperialnymi ambicjami Władimira Putina