Choć wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbędą się dopiero w listopadzie, już teraz w wielu krajach Unii Europejskiej panują obawy co do potencjalnego zwycięstwa Donalda Trumpa. Mówił o tym m.in. obecnie urzędujący w Białym Domu Joe Biden. – Wielu przywódców mówiło mi prywatnie: Trump nie może wygrać, mój kraj będzie zagrożony – powiedział prezydent USA. W tego typu narrację wpisują się również media. Brytyjski tygodnik "The Economist" wskazał, że obecny rok będzie rokiem wyborczym niemal dla połowy ludzkości, a za "największe zagrożenie dla świata" gazeta uznała właśnie powrót do władzy Donalda Trumpa. – Liberalne elity Starego Kontynentu obawiają się wygranej Donalda Trumpa z kilku względów, wśród których najważniejsze są obawy dotyczące jego możliwego podejścia do relacji euroatlantyckich oraz wojny na Ukrainie, a także kwestii związanych ze światową transformacją energetyczną i stosunkiem do zmian klimatu – wskazuje w rozmowie z portalem Niezależna.pl Tomasz Winiarski, amerykanista.
W piątek podczas wiecu wyborczego w Pensylwanii, w przeddzień rocznicy szturmu na Kapitol, prezydent Joe Biden stwierdził, że stawką tegorocznych wyborów w USA jest demokracja.
Nie mogę wyrazić, jak wielu światowych przywódców - a znam ich właściwie wszystkich - brało mnie za ramię i prywatnie mówiło mi: Trump nie może wygrać. Mój kraj będzie zagrożony.
Amerykańscy lewicowi politycy i sprzyjające im media od dawna atakują Donalda Trumpa wszelkimi możliwymi sposobami, starając się w ten sposób uniemożliwić mu start w tegorocznych wyborach. Co ciekawe, byłemu przywódcy USA systematycznie wzrastają słupki poparcia. W grudniowym sondażu na zlecenie dziennika "The Wall Street Journal", 47 proc. pytanych zadeklarowało swój głos na Trumpa. Z kolei obecnego prezydenta poparło 43 proc. badanych.
Również w Europie coraz głośniej słychać narrację o tym, jakie skutki może przynieść ze sobą powrót Trumpa do władzy za oceanem. Brytyjski dziennik "The Economist" nazwał taki scenariusz "największym zagrożeniem dla świata".
Liberalne elity Starego Kontynentu obawiają się wygranej Donalda Trumpa z kilku względów, wśród których najważniejsze są obawy dotyczące jego możliwego podejścia do relacji euroatlantyckich oraz wojny na Ukrainie, a także kwestii związanych ze światową transformacją energetyczną i stosunkiem do zmian klimatu.
Trump w podejściu do polityki zagranicznej kieruje się unilateralizmem, wyraźnym zaznaczaniem przewodniej roli Stanów Zjednoczonych w relacjach międzynarodowych, mniejszym oglądaniem się na to, co robią sojusznicy i jak będą reagowali na podejmowane przez niego decyzje. Zdaniem zwolenników Trumpa, w swojej polityce przede wszystkim akcentuje on interesy amerykańskie, wykazując się na arenie międzynarodowej podejściem daleko bardziej asertywnym. Tu wymienić należy przede wszystkim brak zgody prezydenta Trumpa na wykorzystywanie Ameryki przez jej europejskich oraz światowych sojuszników.
Dość wspomnieć kwestie wydatków na obronność, gdzie kraje Starego Kontynentu, takie jak chociażby Niemcy, nie przeznaczały wystarczających sum pieniędzy na cele wojskowe, pomimo obligujących ich do tego postanowień podjętych na szczytach NATO. Republikanin mocno stawiał także na bilateralne relacje z krajami takimi jak Polska, co mogło wzbudzać obawy wśród przywódców państw Europy Zachodniej, w szczególności “wielkich rozgrywających” w Unii Europejskiej, czyli Niemiec i Francji.
Istotną kwestią jest także obawa środowisk nieprzychylnych Trumpowi o ewentualne wycofanie amerykańskiej pomocy dla Ukrainy w przypadku jego zwycięstwa. Tutaj należy przyznać, że polityk licznymi wypowiedziami sam wielokrotnie dostarczał swoim krytykom argumentów w tej sprawie. Radykalna zmiana amerykańskiej percepcji wobec konfliktu na Ukrainie i przemalowanie doktryny strategicznej Waszyngtonu, nawet w przypadku przejęcia Białego Domu przez Trumpa, wydaje się jednak scenariuszem mało prawdopodobnym. I to jest dla Polski dobra wiadomość.
Wobec wciąż utrzymującego się wśród lewicowo-liberalnych elit Europy Zachodniej cichego antyamerykańskiego resentymentu, wynikającego po części z działań, które podczas swojej prezydentury podejmował Trump, trudno będzie im znieść porażkę spodziewanego kandydata demokratów, Joego Bidena. Dla Berlina, Paryża czy Brukseli jest on politykiem wyraźnie bardziej "do przyjęcia" niż Donald Trump.
W kluczowych dla liberalnych elit naszego kontynentu wyzwaniach, Biden zajmuje z nimi zbieżne stanowisko. Nie nawołuje do zmiany sposobu relacji USA z Europą, nie chce, aby ta oddawała pieniądze, które Stany Zjednoczone przekazały jej w ramach pomocy w trakcie wojny na Ukrainie, nie patrzy krytycznym okiem na samochody elektryczne, nie chce wyprowadzać Ameryki z porozumień klimatycznych. Słowem, mówi z nimi jednym głosem.