Niemieckie Towarzystwo Językowe ogłosiło „Zeitenwende” słowem roku 2022. Nie bez przyczyny. Przez ostatnie 12 miesięcy „Zeitenwende” nie schodziło z ust dziennikarzy, ekspertów, polityków. W różnym kontekście. Mówiono o Zeitenwende dla energetyki, klimatu, mentalności, polityki bezpieczeństwa, niektórzy – tak jak europosłanka Zielonych, Viola von Cremon-Taubadel – mówili o „swojej osobistej Zeitenwende”, inni – jak przewodniczący SPD Lars Klingbeil – łączyli z tą ideą (kontrowersyjną, ale obecną w niemieckim dyskursie) postulat „przywództwa Niemiec”. Sam termin nie jest nowy, choć prawdopodobnie za sprawą wyjątkowych okoliczności i PR-owej otoczki zrośnie się z Olafem Scholzem jak Ostpolitik z Willym Brandtem, Zjednoczenie Niemiec z Helmutem Kohlem, kryzys migracyjny i transformacja energetyczna z Angelą Merkel czy Gazprom z Gerhardem Schröderem.
Już w 2017 r. prof. Joachim Krause, ekspert od kwestii bezpieczeństwa, opublikował analizę pt. „Die neue Zeitenwende in den internationalen Beziehungen – Konsequenzen für deutsche und europäische Politik” („Nowy punkt zwrotny w stosunkach międzynarodowych – skutki dla polityki niemieckiej i europejskiej”), gdzie – w przeciwieństwie do większości ekspertów z tamtego okresu – pisał, że „co najmniej od Majdanu Rosja dąży do strategicznej konfrontacji z Zachodem”, ale „możliwość wojny z Rosją o kraje bałtyckie lub o Ukrainę brzmi na tyle nieprawdopodobnie, że nie stanowi tematu politycznej debaty w Niemczech”. Krause dowodził jednocześnie, że „Rosja stanowi na razie ograniczone zagrożenie pod względem militarnym, ale ono jest realne zarówno dla państw bałtyckich, jak i Ukrainy”, a „wybuch wojny w tym rejonie jest realną możliwością”. W swojej analizie wskazywał też na deficyty Białej Księgi Rządu Federalnego z 2016 r. w ujęciu problemu Rosji dla bezpieczeństwa w Europie. Na łamach najnowszego wydania magazynu politycznego „Sirius” nr 6 (64) sprawę błędnych założeń polityki Niemiec względem Rosji analizuje prof. Frank Umbach. Co prawda skupia się on mocniej na uzależnieniu się Niemiec od rosyjskich surowców, ale traktuje ten wątek jako pochodną prowadzenia całościowej, szkodliwej polityki wobec Rosji. Pisze o Niemcach jako o państwie, które ignorując fundamentalne zasady solidarności europejskiej, latami brnęło w zagrażające bezpieczeństwu całego regionu partnerstwo energetyczne z Moskwą. To tylko dwa przykłady analiz wskazujących na cały szereg błędów, ale i celowych decyzji politycznych podejmowanych przez Niemcy w ostatnich trzech dekadach, już po zjednoczeniu, a dyktowanych często przez kręgi niemieckiej gospodarki (ten aspekt porusza prof. Andreas Heinemann-Gründer w analizie „Russland Politik in der Ära Merkel” – „Polityka wobec Rosji ery Merkel”).
W porównaniu z ekspertyzami sprzed lat, jak i z trzeźwymi podsumowaniami polityki niemieckiej, które ukazały się w ostatnich tygodniach, zarówno założenia, jak i objawowość Zeitenwende w rok od jej ogłoszenia wypadają raczej rachitycznie. Zdaniem Rodericha Kiesewettera, polityka i posła do Bundestagu CDU, roczny bilans Zeitenwende można nawet streścić jako „jej nieobecność”.
W Niemczech nie ma Zeitenwende. Przemówienia Scholza nie przełożono na program polityczny, a podejmowane do tej pory działania na rzecz Ukrainy wynikały z ogromnej presji, a nie z woli politycznej. Z drugiej strony istniała celowa taktyka opóźniania i utrudniania (dostaw). Pierwotny impet Zeitenwende polegał na obawie kanclerza Scholza, że Ukraina rozpadnie się w ciągu kilku dni i że wojska rosyjskie znajdą się na polskiej granicy w krótkim czasie. Kiedy stało się jasne, że Ukraina skutecznie się broni, impet ten natychmiast osłabł. W Bundeswehrze Zeitenwende nawet nie raczkuje. 100 mld środków specjalnych przeznaczonych na odnowienie armii topnieje przez inflację, a nie na skutek kontraktów na zbrojenia. Przemysł w Niemczech wciąż czeka na zamówienia. Ponadto Scholz nie wypełnia samozwańczej roli przywódczej Niemiec w Europie. Zaufanie wobec Niemiec spada, zwłaszcza w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, reputacja państwa cierpi, a Niemcy są raczej za Zeitenwende wyśmiewane. Wszyscy widzą, że tego punktu zwrotnego po prostu nie ma, on nawet nie przebił się do sposobu myślenia. Scholz nie chce punktu zwrotnego, w przeciwnym razie wyraźnie działałby strategicznie na rzecz zwycięstwa Ukrainy. A on nawet nie mówi o jej zwycięstwie. Na razie bardziej prawdopodobne wydaje się to, że celuje w Mińsk 3.
- mówi „Codziennej Roderich Kiesewetter.
Zapytany o wizyty prezydenta Joego Bidena w Kijowie i w Warszawie, komentowane w głównych niemieckich mediach jako dowód na przesuwanie się środka ciężkości relacji sojuszniczych USA z zachodu Europy do naszego regionu, Kiesewetter stwierdził:
Nowa Europa będzie bardziej wschodnia, bardziej zdolna do obrony i przede wszystkim bardziej transatlantycka. I jeszcze mocniej wzrośnie waga państw, które obecnie prowadzą zarówno pod względem strategicznym, jak i efektywności w udzielaniu wsparcia Ukrainie. Stąd też wizyta Bidena w Polsce była mądrym krokiem. Dla samej Ukrainy wizyta Bidena była absolutnie silnym i historycznym sygnałem wsparcia, zarówno militarnym, jak i politycznym. Motor francusko-niemiecki obecnie nie działa, Biden o tym wie i dlatego uwaga skupia się na Wschodzie. Poza tym zachowanie się Niemiec w kwestii czołgów też dołożyło swoją cegiełkę.
- tyle na temat Zeitenwende i przyszłości stosunków euroatlantyckich mówi polityk CDU.
Termin „Zeitenwende” jest elementem zarządzania kryzysowego Niemiec. Niemcy w odróżnieniu od Polski potrafią od dziesiątków lat prowadzić bardzo spójną i długofalową politykę zagraniczną, za pomocą rozbudowanych instytucji, które promują „idee” i „zasady” służące realizacji tej polityki zgodnie z ich interesem państwowym. Należy dodać, iż po ustaleniu priorytetów przez urząd kanclerski polityka ta jest realizowana nie tylko przez MSZ, lecz także przez bardzo liczne i wysoko dotowane z budżetu federalnego podmioty powiązane z państwem bezpośrednio, ale i pośrednio, np. fundacje polityczne.
- mówi nam prof. Magdalena Bainczyk, główny analityk Instytutu Zachodniego, wykładowca Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego.
Zeitenwende – termin przecież neutralny – przykrywa tak naprawdę bardzo niewygodny dla Niemiec obraz polityki tego państwa zarówno przed 24 lutym 2022 r., jak i po tej dacie. Dziesięciolecia prymatu interesów gospodarczych, jak się okazało, zupełnie fałszywie zdefiniowanych i realizowanych, i tragicznego przemilczania naruszania prawa międzynarodowego i praw człowieka na Ukrainie – zwłaszcza po aneksji Krymu, których poszanowanie mieści się przecież w zasadzie państwa prawa. Zasada ta stała się skądinąd również wehikułem narracji niemieckiej, a potem unijnej. Tyle że to tylko narracje, co pokazują zaniechania zarówno RFN, jak i UE wobec Ukrainy po 24 lutym 2022 r., ale także wobec Polski jako państwa „pierwszej linii”. Mam nadzieję tylko, że te zaniechania nie będą miały tak tragicznego skutku dla Polski i nie będą musiały być przykrywane kolejnym zaklęciem narracji niemieckiej właśnie w rodzaju Zeitenwende.
- podsumowuje prof. Bainczyk.
Opublikowany w styczniowym wydaniu „Foreign Affairs” – piśmie kluczowym dla kształtowania poglądów amerykańskich elit o polityce zagranicznej – tekst Olafa Scholza „The Global Zeitenwende. How to Avoid a New Cold War in a Multipolar Era” („Globalna zmiana. Jak uniknąć nowej zimnej wojny w epoce wielobiegunowej”) mógłby z pozoru razić swoją przewidywalnością i nagromadzeniem liberalnych frazesów. Jednak już samo miejsce i czas publikacji nie pozwalają lekceważyć tego manifestu niemieckiej polityki. Podpisany przez kanclerza artykuł należy z jednej strony traktować jako próbę wytłumaczenia niekonsekwencji w postępowaniu Niemiec i ewidentnej porażki Ostpolitik. Z drugiej strony jest to wyrażenie pewnej propozycji wobec USA. Owszem – pisze niemiecki polityk – pewien etap się skończył, dotychczasowa relacja z Rosją jest pogrzebana, ale my, Niemcy, naturalny lider Europy i kluczowy kraj Grupy G7 i NATO, pozostajemy dla Ameryki najważniejszym partnerem po drugiej stronie Atlantyku. Będziemy razem pokonywać geopolityczne przeszkody. Tylko nie każcie nam izolować Chin, to się nie uda, w końcu świat jest multipolarny. Czy oferta zostanie przyjęta?
Autor manifestu nie potrafi powstrzymać się przed irytującą manierą ciągłego przypominania o niemieckim przewodzeniu w Unii Europejskiej. Niemcy i Unia – ta zbitka jest wciąż przywoływana. Do tego dochodzi jakże stary już, wypracowany przez dziesięciolecia po drugiej wojnie światowej argumentacyjny schemat. Ponieważ Niemcy dokonały bardzo złych rzeczy w swojej historii, to na nich spoczywa dziś szczególna odpowiedzialność. A ponieważ spoczywa na nich odpowiedzialność, to w sposób oczywisty i naturalny muszą być wśród nadających ton i podejmujących decyzję. Proste. Oczywiście jako kraj Unii, ale jakoś tak wychodzi, że w tej Unii – oczywiście silnej, zjednoczonej etc. – to właśnie Niemcy okazują się tym najważniejszym… No, może z Francją. W końcu francuscy dyplomaci też monitorują amerykańskie periodyki i bez tej rytualnej wzmianki o roli partnerstwa z Francją Paryż mógłby się obrazić. A reszta? Skoro Unia ma dalej się rozszerzać i być globalnym aktorem, to trzeba przyspieszyć proces podejmowania decyzji i stopniowo odchodzić od jednomyślności w polityce zagranicznej i podatkowej. Wspólne podatki i wspólna polityka zagraniczna to jest wspólne państwo – akurat amerykański czytelnik bardzo dobrze to rozumie. Czy w momencie gdy gwarantem skutecznej obecności USA w Europie jest współpraca z krajami wschodniej flanki NATO, Amerykanie na pewno chcą, aby o europejskiej polityce decydował w ostatecznym rozrachunku większościowy głos z Berlina i Paryża? Pytanie ważne także dla nas.
W tekście znalazło się oczywiście potępienie rosyjskich zbrodni, stwierdzenia o tym, że Putin pogrzebał szansę na koegzystencję, zapowiedzi wzmocnienia Bundeswehry i odpowiedzialności za obowiązki w ramach NATO. Jest też deklaracja, że Rosja musi opuścić zajęte terytoria. Czy również Krym? Tu brak jednak jasnej deklaracji. W szczegółach próba wytłumaczenia polityki Niemiec wobec Rosji może budzić pytania i wątpliwości. Choćby wtedy, gdy autor stwierdza, że przecież Związek Sowiecki był wiarygodnym dostawcą energii w okresie zimnej wojny, więc tym bardziej można było zaufać Rosji w czasach postzimnowojennego rozluźnienia. Kanclerz zdaje się dyskretnie pomijać fakt, iż energetyczna współpraca z Rosją budziła wątpliwości kolejnych amerykańskich administracji już od lat 60. A w naszych czasach płynące z wielu stron ostrzeżenia przed konsekwencjami budowy kolejnych etapów Nord Streamu były zbywane zakłamanym sloganem, że to „tylko gospodarka”. Niemcy mają wystarczającą wiedzę o polityce Moskwy, by zdawać sobie sprawę, że interesy ze Wschodem nigdy nie są tylko gospodarcze. Podobnie jest w wypadku analizy polityki po prawdziwym początku wojny Rosji z Ukrainą, czyli roku 2014. Zdaniem kanclerza format normandzki był udaną próbą dyplomatycznego dialogu odrzuconego ostatecznie przez rewizjonizm Moskwy. Gdyby sztab niemieckich analityków, który zapewne pracował w Kanzleramcie nad tym tekstem, chciał wyprodukować coś więcej niż tylko pełen frazesów manifest, to może znalazłaby się w nim refleksja nad celowością zapraszania do stołu rokowań przedstawicieli republik ludowych, czyli kreatur Putina. Inna rzecz, że przypominanie porażki procesu mińskiego nie jest na rękę nikomu, również Ameryce – to przecież wyrazisty symbol, do czego prowadziła Obamowska absencja w Europie.
Choć bezpośrednim powodem tekstu jest próba przedstawienia amerykańskiej i globalnej opinii niemieckiego zerwania z polityką wobec Rosji, można przypuszczać, że dla Amerykanów najważniejsze są deklaracje dotyczące Chin. „Nie podpisuję się pod poglądem, że jesteśmy skazani na zimną wojnę z Chinami – mówi Olaf Scholz. Owszem, będziemy przypominać Pekinowi o demokracji, o konieczności przestrzegania reguł w handlu i wiemy, jak ważny jest Tajwan – ale nie chcemy żadnej wojny handlowej i nie wierzymy w możliwość »wypchnięcia« Chin z ich miejsca w »multipolarnym« porządku”. Cały passus o Chinach wskazuje jak bardzo, niezależnie od barw partyjnych, obecny kanclerz jest konsekwentnym kontynuatorem linii Angeli Merkel.
Problem w tym, że zdaniem wielu, nie tylko amerykańskich autorów, ta zimna wojna już trwa. Czy Niemcom uda się zasiąść okrakiem na barykadzie?
W miniony weekend na ulice niemieckich miast, nie tylko Berlina, wyszły podzielone Niemcy. Przyzwyczailiśmy się do podziału zachód vs postenerdowskie landy, do spięć na linii Ost – West, ten podział wciąż funkcjonuje, ale nie jest już tak zerojedynkowy jak kiedyś. Na czele de facto prorosyjskiego, bo podtrzymującego propagandę zgodną z oczekiwaniami Kremla, „Manifestu dla pokoju” stanęła Alice Schwarzer, ikona zachodnioniemieckiego feminizmu, dziś mówiąca o „gwałconych ukraińskich kobietach” bez jednego zająknięcia, kto jest sprawcą tych gwałtów. Schwarzer idzie ramię w ramię z Sahrą Wagenknecht z Linke, która do Socjalistycznej Partii Jedności wstąpiła w 1989 r., na pięć minut przed upadkiem żelaznej kurtyny, dziś największy radykał AfD, Björn Höcke, publicznie proponuje postkomunistce Wagenknecht przejście do Alternatywy. Wojna na Ukrainie unaoczniła bliskość środowiska postkomunistów i AfD i nie zmieni tego żadne odcinanie się centrystów AfD od mediów pokroju „Compact” czy sierot po teoretycznie rozwiązanym „Skrzydle”, któremu przewodził Höcke. I teraz Wagenknecht i Schwarzer idą razem, a za nimi miłujący pokój spod znaku sierpa i młota. I wcale nie jest to margines, przynajmniej nie tak wąski, jak by się wydawało. Pod petycją wzywającą do „pokoju”, a w rzeczywistości do poddania Ukrainy Rosji, podpisało się już ponad 670 tys. osób, na demonstrację zwołaną 25 lutego do Berlina zjechało co najmniej 10 tys., ale organizatorki mówią „nawet o 50 tys.”, zarzucając mediom celowe zaniżanie frekwencji. Na tej niby pokojowej demonstracji przeganiano ludzi z ukraińskimi flagami i to w sposób nienadający się do cytowania. Dzień wcześniej pod Bramą Brandenburską ok. 10 tys. osób demonstrowało pod innym hasłem. Przyszli, by wyrazić solidarność z Ukrainą i odciąć się od trendu promowanego przez Wagenknecht i Schwarzer. Był tam i Roderich Kiesewetter, i wielu polityków Zielonych, Ukraińcy i Polacy. Ten protest pod Bramę przyszedł z Cafe Kijów, miejsca, które do niedawna nazywało się jeszcze Cafe Moskwa. I to środowisko będące mieszanką kręgów skupionych wokół think tanku Zentrum Liberale Moderne, reprezentantów ukraińskich organizacji w Niemczech, prominentnych osobistości życia publicznego (m.in. noblistka Herta Müller) również ma swoje petycje, a jednak podpisów pod nimi jest znacznie mniej.
Przed oddaniem tego wydania gazety do druku pod apelem „Poddać Ukrainę? Nie w naszym imieniu” widniało 22,7 tys. podpisów. Może to świadczyć o większej aktywności „stronnictwa prokremlowskiego” w społeczeństwie, które jest coraz bardziej zdeterminowane. Sam temat ewentualnych negocjacji pokojowych z Rosją i warunkach pokoju polaryzuje nie tylko zwykłych obywateli, lecz także elity. I tu dochodzimy do istotnego punktu. Stereotyp, że Niemcy to naród filozofów i poetów, przestał być aktualny już dawno – nie tylko z racji strasznego dziedzictwa III Rzeczy, lecz także cech współczesności. Pustka i miałkość intelektualna spętanego różnymi poprawnościami świata „ponowoczesnego” nie ominęły przecież także ojczyzny Kanta i Goethego. Mimo to nie ma wątpliwości, że i dzisiejsi Niemcy przynajmniej chcieliby aspirować do oświeceniowego stereotypu. Stąd wysoki wciąż status akademików i pisarzy parających się filozofią.
93-letni dziś Jürgen Habermas to na pewno ktoś ważniejszy niż po prostu zasłużony akademik. Teoretyk dialogu i demokratycznego komunikowania, kiedyś zwany oficjalnym filozofem RFN, ostatni z wielkich przedstawicieli dominującej przez wiele lat w zachodnich Niemczech filozoficznej Szkoły Frankfurckiej, to ktoś, kogo zdanie nadal się liczy – nawet jeśli młodszym uczonym zdarza się wskazywać na szybkie przemijanie jego teorii komunikacji w epoce nowych mediów.
Nic więc dziwnego, że kolejny już artykuł nestora niemieckiej filozofii i wpływowego intelektualisty lewicy wzywający do rokowań i krytykujący partię wojny wywołał spore zamieszanie. Stary filozof na łamach „Süddeutsche Zeitung” nie zaprzecza rosyjskim zbrodniom, nie neguje racji Ukraińców – on tylko wskazuje, że wojna nie jest rozwiązaniem i powinno się ją zakończyć. Nawet w głównym nurcie niemieckiej debaty wielu zauważyło, że mistrz w istocie wspiera stronników „rozumienia Rosji”, nawet jeśli nie takie były intencje. „To jest wyraz wielkiej bezradności” – mówi na antenie Deutschlandfunk znany teoretyk polityki i autor m.in. prac o naturze polityki imperialnej, Herfried Münkler. Skąd jednak w kraju Hegla i Nietzschego taki brak rozeznania w naturze rosyjskiego imperium u najbardziej znanego dziś filozofa?