"Jestem prawdziwą szczęściarą. Mogę być z rodziną i jednocześnie trenować przed powrotem do startów" - powiedziała Kamila Lićwinko. Brązowa medalistka mistrzostw świata w skoku wzwyż z Londynu zakończyła blisko dwutygodniowe zgrupowanie w Zakopanem.
We wrześniu ubiegłego roku Lićwinko urodziła córkę Hanię:
"Początek ciąży to była prawdziwa radość odpoczynku, pod koniec jednak już nie mogłam się doczekać powrotu do treningów. Wiedziałam, że będzie trudno, ale z drugiej strony zdawałam sobie sprawę z tego, że jestem prawdziwą szczęściarą - mogę być z rodziną i jednocześnie z prawdziwą radością wrócić do startów".
Dodała, że wszystko to dzięki temu, iż mąż Michał jest równocześnie jej szkoleniowcem:
"Ja pracuję, on obserwuje jak mi to trenowanie idzie, no i jednocześnie zajmuje się córeczką. Niewiele sportowców ma tak wspaniałą sytuację, że nie musi rozstawać się z dzieckiem i spokojnie realizować jako zawodnik. Pojawienie się Hani sprawiło też, że powróciła do nas ta dziecięca radość, która nie tylko pokonuje zmęczenie i niedospanie, ale dodaje energii i pozwala śmiać się ze wszystkiego do łez".
Lićwinko przyznała jednak, że mimo wszystko miała pewne wątpliwości. "Czy swojego szczęścia nie przedkładam nad dobro córeczki, a tym samym nie wyrządzam jej krzywdy - no bo np. Zakopane to już jej czwarty obóz! Z drugiej strony wszyscy mi powtarzali, że zadowolona matka to zadowolone dziecko i mam nadzieję, że tak jest, bo Hania jest zdrowa, radosna i cały czas z nami".
Powrót do regularnych treningów faktycznie nie był łatwy:
"Liczyłam, że na dojście do siebie po porodzie spokojnie wystarczy góra sześć tygodni. No ale okazało się, że córeczka była zaplątana w pępowinę i trzeba było zrobić cesarskie cięcie. Gdy tylko lekarz dał mi zielone światło, to tak jakby ktoś dodał mi skrzydeł, więc oczywiście chciałam przyspieszyć powrót do formy. Na szczęście Michał czuwał i wyhamował moje zapędy. I dobrze, bo mogło się to naprawdę źle skończyć, ponieważ te kilka miesięcy przerwy mocno odbiło się na kondycji i stanie mięśni".
Powoli treningi zaczęły przynosić oczekiwane efekty:
"Gdy tylko zrozumiałam, jak ważna jest samodyscyplina i świadomość, że po prostu potrzeba czasu, ciało od razu zaczęło sobie wszystko przypominać. Były postępy i to cieszyło, ale przyznam, że z cierpliwością było gorzej, ponieważ czułam ogromny głód startów. Dziś jest już trochę lepiej, bo świadomość, że pierwszy z nich nastąpi być może za niespełna trzy miesiące, dodaje sił i pomaga podejść do wszystkiego trochę spokojniej".
Teraz przed zawodniczką 20 dni w domu, a potem wyjazd na kolejne zgrupowanie.
"W domu, ale z treningami! A w Turcji będzie głównie komfortowe skakanie, bo w ciepłym klimacie. Wszystko po to, aby osiągnąć główny cel - zakwalifikowanie do mistrzostw świata. Michał mówi, żebym nie oczekiwała w tym sezonie zbyt wiele, że ważniejszy jest ten przyszły, w którym walka toczyć się będzie o medal igrzysk olimpijskich w Tokio, ale ja nie potrafię tak myśleć, więc zrobię wszystko, żeby to już MŚ w Dausze były moimi bardzo dobrymi zawodami"
- podsumowała Lićwinko