- Ania Walentynowicz zawsze szła swoją drogą, a główny prąd w PRL i w III RP był przeciwko niej; jej śmierć w Smoleńsku była symboliczna - powiedzieli PAP o legendarnej opozycjonistce Joanna i Andrzej Gwiazdowie. We wtorek był obchodzony dzień pamięci Anny Solidarność.
PAP: Kiedy i w jakich okolicznościach poznali Państwo Annę Walentynowicz?
Joanna Gwiazda: Kiedy pracowałam w nadzorze konstrukcyjnym na terenie Stoczni Gdańskiej, zatrudnione tam panie zaczęły mi opowiadać o kobiecie, która jest robotnicą – Ania była wtedy jeszcze spawaczką – i przewodniczącą Ligi Kobiet. Dodały, że powinnam się tam zapisać, bo jest to wspaniała organizacja prowadzona przez wspaniałą osobę. Do Ligi Kobiet nawet wspaniała Ania Walentynowicz nie była mnie w stanie przekonać. Jednak, jeśli chodzi o Anię, to panie opowiadały o niej z wielkim przejęciem, mówiąc, że jest to osoba odważna, która upomina się o ludzi i o sprawiedliwość. To była moja pierwsza informacja o Ani. Dlatego, kiedy Anna Walentynowicz przyszła do nas na jakieś spotkanie, byłam zachwycona, ponieważ wiedziałam, że ona ma duży autorytet, jest znana z działalności społecznej i że jest świetnym pracownikiem. A to jest bardzo ważne, jeśli chodzi o autorytet w zakładach pracy wśród pracowników. Pamiętam jak któreś z nas – teraz już nie wiem, czy Andrzej czy ja – powiedziało "no to się przebiliśmy". Po założeniu Wolnych Związków Zawodowych - to była przecież garsteczka ludzi - oczywiście zostaliśmy nieprawdopodobnie zaatakowani przez propagandę i było ważne, czy ludzie nam po prostu uwierzą, czy przełamiemy ten pierwszy moment ataku. Po przystąpieniu Ani do WZZ odetchnęliśmy i pomyśleliśmy, że mamy już chyba najgorsze za sobą.
Andrzej Gwiazda: Anię pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem o niej na spotkaniu Wolnych Związków Zawodowych. Wychodząc z tego spotkania razem z nią miałem poczucie, że wygraliśmy. Ania była świetnym fachowcem – dobrzy fachowcy się rozpoznają, nawet przypadkowo – w kolejce do lekarza. Była spawaczem i to spawaczem specjalnym. Dwa tygodnie czekano z jakąś robotą w stoczni, żeby Ania to zrobiła, bo to była zbyt trudna robota. Była spawaczem artystą. Z Anią zgadzaliśmy się w pół słowa.
Jak wyglądały Państwa późniejsze relacje z Anną Walentynowicz?
JG: Były bardzo ożywione, co wynikało z tego, że my dwoiliśmy się i troiliśmy, pracowaliśmy w swoich zakładach pracy i musieliśmy pracować dobrze, żeby nikt nam nie zarzucił, że lekceważymy obowiązki służbowe. Równocześnie wspólnie prowadziliśmy przecież intensywną działalność opozycyjną - nie było łatwo te dwie rzeczy pogodzić. Gdzie tylko mogliśmy, podawaliśmy nasze adresy, więc była to w pewnym sensie działalność jawna, bo musiała być jawna, żeby ludzie wiedzieli, do kogo przyjść, jeśli chcieliby dołączyć lub dowiedzieć się czegoś. Ten okres był niezwykle intensywny i w związku z tym widywaliśmy się z Anią bardzo często. A ta mała grupa, nazwijmy to – aktywu, aż tak strasznie się nie konspirowała; dlatego, że wszyscy liczyliśmy się z tym, że mogą nas aresztować i będziemy odpowiadać za to, co robimy. Zasad konspiracji trzymaliśmy się, kiedy przychodzili nowi ludzie, żeby jak najdłużej byli nierozpoznani przez bezpiekę. Natomiast grupa tych działaczy Wolnych Związków Zawodowych, którzy ogłosili swoje nazwiska w deklaracji założycielskiej, w ulotkach i potem po wydaniu pierwszego numeru "Robotnika Wybrzeża", już się żadnej dekonspiracji nie bała, bo byliśmy zdekonspirowani.
Gdzie się Państwo spotykaliście?
JG: W tym czasie spotykaliśmy się w mieszkaniu u Ani Walentynowicz. Było doskonale położone. Mieszkała na trzecim piętrze przy ul. Grunwaldzkiej, w samym centrum Wrzeszcza, dzięki czemu było łatwo tam dojechać, a poza tym można było tam wejść od podwórza, nie wzbudzając zainteresowania obstawy. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że dla Ani to może być uciążliwe ze względu na to, że to mieszkanie było stosunkowo małe jak na to, co się tam działo - miało jeden pokój z wnęką przy kuchni. Ale przynajmniej ten pokój miał wielkie okna na obie strony. My jej ciągle siedzieliśmy na karku, a mimo to Ania zawsze nas próbowała czymś częstować, robiła różne rzeczy do jedzenia.
Jakim człowiekiem była Walentynowicz, na co zwracali Państwo uwagę?
JG: Ania miała zawsze jakieś podopieczne panie, którym nosiła obiady. Niektóre były niepełnosprawne, nie ruszały się, a Ania je żywiła i wspierała. Pamiętam także, że Ania bardzo często chodziła na grób swojego męża. I rzeczywiście widać było, że to są jej dwa najważniejsze imperatywy moralne, dwa obowiązki.
Jakie wydarzenie związane z Anną Walentynowicz Państwo najmilej wspominają?
JG: Jak to opowiem, to wszyscy pewnie będą się śmiać. Nasi przyjaciele Marek Balicki i Karol Klementowski mieli ambicję, żeby osoby, które wyjdą z więzienia "upiec na słońcu", czyli opalić. Karol stawiał namiot na plaży w Dębkach, przy ujściu rzeczki, gdzie było pełne morze, przecudne piaski i pustka. Dalej zaczynała się plaża nudystów. Więc kiedy Ania wyszła z więzienia, to oczywiście pojawiła się pierwsza myśl: pieczemy Anię. No i zaciągnęliśmy ją do Dębek, gdzie udało się nam ją upiec bardzo doskonale. Kąpała się z medalikiem, który dostała od Ojca Świętego i wtedy widać było tylko jeden jasny punkt na skórze - ten właśnie medalik. To było bardzo zabawne, bo Ania początkowo była bardzo skrępowana, że miała się rozebrać i kąpać, ale w rezultacie pluskała się, była szczęśliwa i zadowolona, że my ją takim podstępem do tego morza zwabiliśmy. Wydaje mi się, że Ania nie obraziła się na nas, bo mieliśmy jak najlepsze chęci. Wiedzieliśmy, że ludzie wychodzący po dłuższym czasie z więzienia, po przebywaniu w kiepskich warunkach, po podawaniu im środków uspokajających w jedzeniu, właściwie nie mieli mięśni, tylko galaretę. Pobyt Ani na świeżym powietrzu i kąpiele w morskiej wodzie się przydały. Wiem to, bo kiedy mój mąż dużo później wyszedł z więzienia, musieliśmy pójść w góry, żeby długotrwały wysiłek fizyczny przywrócił mu sprawność mięśni.
AG: Przypominam sobie taką zabawną sytuację z Anią, kiedy namawialiśmy ją, żeby napisała tekst do "Robotnika Wybrzeża". Ania mówiła: przecież nie mam wykształcenia, nie umiem. Powiedziałem: "Ania, napisz, a my poprawimy". "No, jak poprawicie, to dobrze". Napisała, poszliśmy do lasu, bo bezpieka - w domu podsłuch, więc nie mogliśmy dyskutować nad tekstem w domu. Siedliśmy w lesie i okazało się, że tego tekstu się poprawić nie da. Było to pisane specyficznym językiem, nie wzorowym literackim, ale miało to taką wewnętrzną spójność, że każda zmiana rozbijała tekst i w końcu nie zrobiliśmy żadnych poprawek z wyjątkiem interpunkcji, drobnej ortografii i gramatyki.
Co w zachowaniu Anny Walentynowicz zapadło Państwu szczególnie w pamięci?
JG: To, co było charakterystyczne dla Ani, a czego ja osobiście nigdy nie uważałam za zaletę, to jej przekonanie, że człowiek nigdy nie może czuć się zmęczony, nigdy nie ma prawa do urlopu i przerwy. Ja z kolei, mimo że nie sądzę, żebym się specjalnie oszczędzała w działalności, bo angażowałam się zawsze na tyle, na ile mogłam, uważałam, że są takie momenty, że człowiek musi na chwilę się wyłączyć i naładować akumulatory. A to, że Ania sobie nigdy nie dawała urlopu i mówiła, że teraz musi to, a później musi tamto, powodowało, że ona też takie wysokie wymagania stawiała ludziom. Mówiłam: "wiesz Ania, może to wygląda tak, że człowiek zacznie w końcu mieć pretensje do tych ludzi, którzy robią za mało, bo np. budują dom czy wychowują dzieci, a przecież nie możemy przestać szanować tych ludzi, którzy nie są takimi działaczami jak ty". I czasem udawało mi się Anię do tego przekonać. Wiedziałam też, że w jakimś momencie ona się dosyć kiepsko odżywiała, mimo że to nie wynikało z tego, że brakowało jej pieniędzy, tylko z przekonania, że trzeba żyć jak najtaniej. Całe życie w biedzie, samotnie, wychowywała Janusza.
AG: Kiedy Ania działała mieliśmy pewność, że powie to, co należy i tak, jak należy, że da sobie radę. I czy to była hala fabryczna czy przemówienie do biskupa, czy do związku literatów, czy do dzieci, to Ania trafiała doskonale w dziesiątkę i wyczuwała atmosferę. Była absolutnie nadzwyczajna. I ja nie ukrywam - pasożytowałem na tym. Gdy trzeba było wpisać się do jakiejś księgi pamiątkowej, napisać jakiś krótki tekst, to mówiłem: "Ania, ja jestem od długich tekstów, ty jesteś od krótkich". Zawsze trafiała w zaskakująco właściwy ton i właściwą formę.
Jak Państwo zareagowali na informację o katastrofie w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. i o śmierci Anny Walentynowicz?
JG: Przede wszystkim sprawdzaliśmy, czy Ania była na pokładzie. Nawet nie wiem, czy wiedzieliśmy, że była zaproszona przez prezydenta. Najpierw to były nerwowe telefony do różnych ludzi, do różnych znajomych, którzy mogli coś na ten temat wiedzieć. No i niestety okazało się, że Ania też tam była. Wtedy ja sobie pomyślałam: "Boże drogi, Ania zginęła symbolicznie w ważnej dla niej sytuacji". Zginęła ze swoim ukochanym prezydentem, lecąc na uczczenie ofiar Katynia, czyli w misji państwowej, rządowej, w misji polskiej i że ta śmierć jest w pewnym sensie symboliczna. Że ona jest taką ostatnią pieczątką na jej życiorysie. To normalne, że człowiek po śmierci kogoś bliskiego szuka jakiegoś pocieszenia, a to było dla nas właśnie takie pocieszenie. Ania zawsze chciała jakoś się zasłużyć, zrobić wszystko, co się tylko da. To już było wszystko, co się tylko da.
Co chcieliby Państwo przekazać innym o Annie Walentynowicz?
JG: Nie jest to chyba zbyt poprawne politycznie. Ania szła cały czas pod prąd. Ludzie absolutnie nie chcieli nam uwierzyć, że na czele "Solidarności" stoi człowiek zaprzedany wrogiej stronie, to wszystko było strasznie trudne. Można było, nie tracąc dobrego wyobrażenia o sobie pogodzić się z tego typu powszechnymi opiniami, że Lech Wałęsa jest wielkim idolem, że nie można było zrobić nic innego, tylko pójść do Okrągłego Stołu, że trzeba było akceptować tę nową "Solidarność", która powstała jednak z naruszeniem statutu.
AG: Joanna powiedziała, że Ania szła pod prąd – ja się z tym nie zgadzam. Ania szła, a prąd był przeciwko niej. Szła swoją drogą, a główny prąd w PRL i III RP był przeciwko niej. Myślę, że Ania z nieba widzi, jak w tej chwili wygląda Polska. Nie wiem, czy na tamtym świecie człowiek ma satysfakcję, ale Ania widzi, że Polska i jej główny prąd teraz nie idzie przeciwko niej, że teraz Ania mogłaby pójść z prądem. Po raz pierwszy w życiu. Miała szansę iść z prądem przez dwa lata, bo w 2005 roku to był jej prąd i teraz ten prąd wrócił.