W sobotę wieczorem tor na linii Warszawa-Lublin zostały zniszczone w wyniku eksplozji materiału wybuchowego. Telewizja Republika jako pierwsza poinformowała o ataku dywersji. W pobliżu miejsca uszkodzenia torów kolejowych we wsi Mika koło Garwolina (woj. mazowieckie) funkcjonariusze znaleźli kamerę, a także drugi ładunek wybuchowy, który nie eksplodował.
W środę ujawniliśmy jako pierwsi, nazwisko rosyjskiego agenta Jewhenija Iwanowa. Inne media podały, że drugi sabotażysta to Ołeksandr Kononow. Wiadomo już, że to Iwanow był kierującym operacją na terenie Polski. Miał wcześniej duże doświadczenie w akcjach sabotażowych na Ukrainie.
Tego samego dnia prokurator podpisał postanowienie o przedstawieniu zarzutów Ołeksandrowi K. oraz Jewhenijowi I., którzy mieli dokonać aktów dywersji na kolei w Polsce. Wiadomo, że jeden z dywersantów został zaocznie to skazany w maju przez sąd we Lwowie za akty dywersji na terenie Ukrainy.
Iwanow był w siatce dywersyjnej Jurija Syzowa, oficera GRU (rosyjskiego wywiadu wojskowego), działającej na Ukrainie. Celem jego grupy było niszczenie zakładów wojskowych i infrastruktury strategicznej. Planował ataki terrorystyczne w Kijowie.
"Sabotażyści nie działali sami. To pewne"
"GRU, razem z FSB a wcześniej KGB, działało w Polsce od lat. Ich operacje zawsze miały charakter sieciowy, ale po wybuchu wojny w 2022 r. zaczęły być prowadzone w innych warunkach" – wskazuje w rozmowie z portalem Niezależna.pl płk Mariusz Kozłowski, emerytowany oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW).
W 2022 r. Polska wydaliła personel dyplomatyczny ambasady FR, który miał swoją siedzibę w Warszawie. To oznacza, że skupieni tam oficerowie FSB oraz GRU zostali zawróceni do kraju. A to z kolei oznacza, że działanie rosyjskiego wywiadu – cywilnego FSB oraz wojskowego GRU – zostało zakłócone. Jednak Rosjanie od lat przygotowują się na takie scenariusze, że może zostać odwołana jakaś placówka.
– wskazuje ekspert.
Wtedy rosyjski wywiad przestał działać z pozycji tzw. legalnej, czyli z pozycji ambasady, bo tam zawsze była komórka GRU i FSB i SWR. Takie osoby, jeżdżąc po kraju jako oficjele, mając immunitet dyplomatyczny, nawiązywali różne kontakty i werbowali osoby. Tak też działało GRU. Analogicznie jednak rosyjski wywiad budował od lat, już nie z pozycji Warszawy i ambasady, ale z pozycji centrali w Moskwie, siatkę wywiadowczą tzw. nielegałów. Przerzucali do Polski kadrowych oficerów wywiadu rosyjskiego, którym nadawano m.in. polską tożsamość, którzy przez lata byli nieaktywni, ale mieli łączność z Moskwyą. Agenci linii „N”, to alternatywna siatka, którą buduje od lat na całym świecie wywiad rosyjski m.in. na czas wojny.
– dodaje.
Jeżeli zadamy sobie pytanie, jak to się stało, że dwóch Ukraińców, którzy pracowali dla rosyjskiego wywiadu, przedostało się do Polski i z niej tak szybko wyjechało, to odpowiedź jest jedna: sami nie mogli wszystkiego zrobić.
– nie ma wątpliwości ekspert.
Są dwie potencjalne odpowiedzi. Pierwsza – zrobili to za pomocą wspomnianej nielegalnej agentury, ale bez kontaktu z nią. Jak to wygląda? "Nielegał", który jest w Polsce, dostał z Moskwy polecenie, by pozostawił drut i sprzęt w konkretnym miejscu, w tzw. martwej skrytce. Czyli nie miał bezpośredniego kontaktu ze zleceniodawcami. Musi więc istnieć w Polsce jakaś struktura, która wspiera akty dywersji dla takich sabotażystów. To uprawdopodabnia wersję, że zostali oni obsłużeni przez "nielegałów".
– wyjaśnia płk Kozłowski.
Drugi scenariusz. Rosjanie w trakcie prowadzonej wojny posługują się tzw. agenturą "proxy". To najemnicy, którzy na krótką metę wyświadczają przysługi, sami do końca nie wiedząc, z kim współpracują. W tym przypadku mogły to być osoby, które przyjęły zlecenie płacone np. w kryptowalutach. Nie wiedząc do końca, dla kogo pracują, wykonali pewne zadania. To mógł być przewóz drutu z miasta A do miasta B. Wywiad, czuwając w miejscu B, polecił innym osobom, by przetransportowały go do miejsca C, a potem pakunek odebrał wspomniany „nielegał”.
– uzupełnia.
"Dziś najważniejsze jest to, by kontrwywiad w Polsce zajął się odpowiedzią na pytanie: jak to się stało, że ci dwaj sabotażyści, wjeżdżając tutaj, mieli wszystko przygotowane? Kto za tym stoi? Kto ma środki i jak zostały one przekazane? Opowiadania o GPS, logowaniu komórek do stacji BTS, to są po prostu bajki" – mówi ekspert.
Prawdziwa rosyjska agentura, ta najtwardsza, została w Polsce.
– ostrzega.
Pewne jest to, że ktoś przygotował na miejscu sabotażystom ładunki wybuchowe C4, kable i sprzęt. Oni tu nie przyjechali z bombą, telefonami i sprzętem. Mieli to na miejscu. Nie ma również szans, by było to przewiezione w bagażu dyplomatycznym. Musieliby mieć potencjalną łączność z kimś z ambasady. Nie ma takiej opcji. Ambasador nigdy by się na to nie zgodził. Bo to zbyt wysokie ryzyko.
– kończy.