Trzaskowski cierpiał, targały nim nudności, gdy musiał fotografować się z polskim ludem i paradować w otoczeniu biało-czerwonych barw. Strasznie go to zmęczyło i przyprawiło o paroksyzmy pychy, nad którymi nie był już w stanie zapanować. Udawanie, że nagle stał się polskim patriotą i bliskie są mu problemy osób mieszkających poza wielkimi miastami, było dla niego rolą przekraczającą jego – niemałe przecież – zdolności mimetyczne. Miał już dość tych „prymitywnych ludzi”, których nie pojmował i którzy byli dla niego obcy i odstręczający. Wychuchany paniczyk ze stajni George’a Sorosa, któremu wszystko podstawiano pod kapryśny nosek, nie przywykł bowiem do zdobywania sympatii „prymitywów i ludzi bez sukcesu”. On, kandydat warsiafskiego salonu, miał mieć sukces i koniec… O tym go przekonywano i na to oczekiwał – coraz bardziej znudzony i zniesmaczony własną kampanią wyborczą.
Trzaskowski pochodzi z linii produkującej sztampowych „nowocześniaków”, którzy nie posiadają żadnych ugruntowanych zasad, hasłami posługują się jak wymiennymi rekwizytami, które mają służyć jedynie ogłupieniu „ciemnego i śmierdzącego ludu”. Takie persony tworzy sztab George’a Sorosa, który sam był jedynie sekretarzem Karla Poppera i nic więcej poza przekonaniami swojego mistrza z tego nie wyniósł. To typowy dewot globalizacji, który chciałby wyprodukować nowego człowieka bez właściwości – jego rolą byłoby jedynie służenie i spełnianie rozkazów światowego kapitału. Sformatowany Rafałek jest dziś skrzywdzonym wunderkindem polskiej polityki. Na domiar złego skrzywdzonym już dwukrotnie. Kiedy więc wyborcze ciśnienie zelżało, Rafał Trzaskowski postanowił dać upust swoim prawdziwym ciągotom i co żywo popędził na warszawski marsz zboczeńców i satanistów. No, takim on jest z perspektywy ludzi posługujących się zdrowym rozsądkiem, a dla pana Trzaskowskiego był to marsz dumy i wolności, które przezwyciężają stare przesądy.
W tym roku istotną nowością stało się pojawienie się na marszu zorganizowanej grupy wyznawców… szatana. Nieśli oni hasło: „Szatan nie wyklucza”, co w pewien sposób jest prawdziwe, bo do piekła na pewno może trafić każdy, w tym także obecny prezydent stolycy. Rafał Trzaskowski jest politykiem fajnopolackim, a więc ani żadna używka, ani też żadne egzotyczne przyzwyczajenie seksualne nie są dla niego tabu. On potrafi znaleźć wspólny język z każdą mniejszością i jednocześnie – jak pokazał wynik wyborów – nie idzie mu w komunikacji z przeciętnymi, normalnymi Polakami. Ogólnopolska kariera Trzaskowskiego leży już w gruzach, więc może sobie pozwolić na swobodną ekspresję własnej osobowości, a że niewiele tam można się doszukać, więc skupia się na spełnianiu swojego wyobrażenia o byciu „postępowym i nowoczesnym obywatelem wspólnej Europy”. Sęk w tym, że Stary Kontynent rozłazi się w szwach na skutek aplikowania mu chorej ideologii zamiast stawiania czoła rzeczywistości, a „postępowi i nowocześni Europejczycy” stają się powoli wyalienowanym, politycznym zoo, które składa się z coraz bardziej agresywnych i niebezpiecznych frustratów. Gdyby Trzaskowski rzeczywiście czytał (ze zrozumieniem) mądre książki, wówczas dostrzegłby nieuchronne fiasko rezerwatu współczesnych trockistów, jakim stały się dziś Bruksela, Berlin i ich dziwaczne przyległości. Na to jednak Rafałowi Trzaskowskiemu przenikliwości nie staje, nikt jej zresztą do tej pory od niego nie wymagał. Pustki ideowej, braku pomysłów na uprawianie realnej polityki nie da się zakryć tęczowymi flagami i deklamowaniem poprawnościowych banałów, które w rzeczywistości nic nie znaczą. Trzaskowski bezpowrotnie odpływa od roli jednego z liderów PO w stronę bycia wygodnym aktywistą, który ze swojej poprawności czerpie osobiste profity. Nikt już nie będzie od niego wymagał żadnej kreatywności. Właściwie nikt już nie będzie od niego wymagał niczego.