Warto też zauważyć, że wspomniany triumfalizm Platformy i jej mediów pozwala im osiągnąć konkretną korzyść polityczną. Otóż pod płaszczykiem tego hurra-optymizmu można przed opinią publiczną (a zwłaszcza swoimi wyborcami) ukryć bardzo poważne różnice programowe między przyszłymi koalicjantami oraz tarcia w obozie.
Jednak nie chodziło o sądy…
O ile więc triumfalizm w propagandzie wewnętrznej jest dla PO i jej środowisk medialnych elementem rozgrywek politycznych, o tyle już wypowiedzi dotyczące tego, jak powinny wyglądać podstawowe działania nowego rządu, jeśli chodzi o kwestie geopolityczne, wydają się być po prostu… szczere. Oni naprawdę tak myślą, tak widzą i rozumieją świat, tak chcą odnaleźć w nim swoje miejsce oraz tak sobie wyobrażają przyszłą pozycję Polski. Jak już zostało powiedziane, jest to kolejny dowód na to, jak skrajnie prymitywne, bezmyślne i zdziecinniałe jest to środowisko (zarówno jeśli chodzi o polityków, jak i funkcyjnych wobec nich pracowników medialnych czy „intelektualistów”). To ludzie gotowi za kilka paciorków oddać rzeczy bezcenne, co więcej, nie mają nawet tego świadomości, myśląc, że „ugrali, co się dało”. W tym kontekście to pomieszanie niebywałego infantylizmu z patosem jest bardzo groźne. Idealną egzemplifikacją opisywanej tu patologii jest wypowiedź funkcjonariusza medialnego Jędrzeja Bieleckiego, pracownika „Rzeczpospolitej”, który oświadczył po wyborach: „Z pariasa Unii nasz kraj w jedną noc stał się kandydatem na jednego z rozgrywających we Wspólnocie”. W podobnym tonie (acz może nie aż tak dosadnie) wypowiadał się zresztą prawdziwy legion „dziennikarzy” związanych z mediami na pasku Platformy. Warto zwrócić uwagę na niesamowitą szczerość tego typu deklaracji. Po pierwsze, Bielecki i jemu podobni wprost przyznają to, o czym mówiła przez lata prawica. Jak się okazuje, medialni funkcjonariusze PO dobrze wiedzą, że ani im (i ich partyjnym mocodawcom), ani tym mitycznym „salonom europejskim” nie chodziło o żadne „europejskie wartości”. Nie miały znaczenia „wolne media”, żadne kwestie związane z systemem sprawiedliwości, jego reformą, ta osławiona „praworządność”, „prawa człowieka” etc. To były zwyczajne wydmuszki ideowe, w które można było wsadzić cokolwiek, byle następnie, w miarę skutecznie, uderzać tym w Polskę i jej rząd.
Jedyne, co ich interesowało, to zmiana władzy na taką, która będzie akceptowalna przez tych, którzy aktualnie rządzą Unią. Tylko to było celem. Za hasłem o wspólnej Europie, za powtarzanymi wciąż sloganami o solidarności, krył się tylko partyjny interes.
Świat magii i gestów
Takie podejście ujawnia kolejny, skrajnie patologiczny element ich myślenia. Otóż postrzegają oni kwestie europejskiej wspólnoty tylko przez pryzmat partyjny. Tylko to, co dobre dla ich mocodawców, jest „dość europejskie”. Niebywale zawiłe i zmienne gry, z których składa się polityka Unii, są dla nich niedostrzegalne. Z tym jest związana kolejna patologia. Swoista „wodzowskość” i „sakralizacja” Tuska. Bowiem to oczywiście on jest gwarantem owej „europejskości”, to on, namaszczony przez Brukselę, sam w sobie zapewnia ponowne „wejście do Europy” i odzyskanie pozycji międzynarodowej. Wódz to państwo, a państwo to wódz. Trzeba oddać, że tego typu podejście jest dość zabawne u tych, którzy każdego, kto się z nimi nie zgadza, wyzywają od „faszystowskich populistów”. Co ciekawe, gdyby jakkolwiek potraktować serio propagandę środowisk na smyczy PO, należałoby uznać Polskę za kraj zdewastowany i upadły, skrajnie zdegenerowany. W takim kontekście, co oczywiste, sama zmiana władzy niczego nie naprawi. Może być co najwyżej jaskółką pozytywnych zmian, ale tylko tyle.
Zważywszy na to, jak apokaliptyczna była wcześniejsza narracja o skutkach rządów Prawa i Sprawiedliwości, należałoby uznać, że odbudowa potrwa lata całe, jak nie dekady. Przeczy jednak temu pesymizmowi ten niebywały wybuch radości u medialnych funkcjonariuszy Platformy, gdy okazało się, że Tusk może zostać premierem.
Patrząc na intensywność i powszechność tego zjawiska, wydaje się być ono szczere. Oni naprawdę myślą, że oto wygnana z Europy Polska w kilka dni wróciła na łono Brukseli. Pokazuje to jedno. Dla nich polityka, tak wewnętrzna, jak i zewnętrzna, jest sprowadzona do gestów, do pustych symboli, pozornego statusu, czysto symbolicznego, oferowanego im przez odpowiednie autorytety. Nie potrafią poza tę perspektywę wyjść. Żyją w rzeczywistości, która w pewnym sensie jest magiczna. W ten sposób okazuje się, że wystarczy sama zmiana premiera i wszystko zostaje odmienione, Tusk nie musi właściwie nic robić, żeby wyprowadzić świat na lepsze.
Odpowiednie „byty” mogą odmienić los państw i narodów za pomocą jednego słowa czy gestu. Wydaje się wręcz, że to właśnie owo niebywałe zdziecinnienie, a nie świadome zaprzedanie się innemu państwu (mówimy oczywiście o całości środowiska, nie jego przywódcach) jest najczęstszym powodem przyjmowania wobec Berlina tak skrajnie lokajskiej postawy.
Kto z kim robi sobie zdjęcia
W tym prymitywnym, magicznym postrzeganiu świata liczą się więc „czary” i „rytuały”, a nie rzeczywistość. Nie CPK, lecz medal od Scholza. Nie silna armia, lecz bankiet z Weberem. Nie przekop Mierzei, lecz pochwała od Merkel. Nie mur na granicy, lecz kilka miłych artykułów w niemieckiej prasie. Co gorsza, to magiczne myślenie nie ogranicza się tylko do relacji Polski z Brukselą. Idealnym przykładem tego, jak głęboko sięga ta głupota, jest ostatnio opublikowany w tygodniku „Polityka” tekst, którego autorka oburza się, że przywódca Ukrainy w ostatnich miesiącach nie robił sobie fotografii z politykami Platformy. Podsumowując ten tekst, okazuje się, że największą winą Zełenskiego, za którą powinien posypać głowę popiołem, jest to, że miał on w pewnym momencie dobre relacje z politykami PiS. Czy fakt, że było to wtedy konieczne, jest elementem „refleksji” autorki? Bądź to, że dzięki Polsce Kijów zdołał się obronić? Oczywiście że nie. Najważniejsze dla niej jest to, że doszło w ogóle do przyjacielskich gestów (znów warto zauważyć, że jest to podstawowy wymiar, w jakim interpretują oni politykę zagraniczną), że prezydent Ukrainy pokazał się jako sojusznik PiS (bo oczywiście nie Polski, to już autorce „Polityki” nie przejdzie przez myśl). Nic dziwnego, że przy takim ujęciu brak zdjęcia z Tuskiem okazuje się poważnym grzechem, z którego przywódca Ukrainy ma się rozliczyć. Tak istotnym, że został nawet ujęty w tytule tekstu „Polityki”.
Oczywiście tego typu dziecinada w podejściu do spraw tak fundamentalnym jak kwestie geopolityczne jest typowa dla tego środowiska. Przypomnijmy tu Obamę i Bidena.
Te spazmy zachwytu, te peany polskich publicystów na usługach PO, których zupełnie nie interesowało to, jakie dany wybór będzie miał konsekwencje dla Polski. W ten sposób zachwycali się „pierwszym czarnoskórym prezydentem USA”, bo w ich magicznym i skrajnie dziecinnym widzeniu świata było to ważniejsze niż jego reset z Rosją, który skończył się potworną tragedią dla milionów ludzi. Co gorsza, wiele też wskazuje na to, że Biden, niezależnie od jego dotychczasowych zasług w kwestiach geopolitycznych, ponownie postawi na bilateralne stosunki z Berlinem, jeśli chodzi o kwestie europejskie. To oznacza jedno. Jesteśmy dużo bliżej status quo z Rosją. Jeśli zaś w tej materii wszystko wróci do normy, za kilka lat musimy się szykować na kolejną wojnę. Oby wtedy Europą już nie rządziły Niemcy, a w Polsce ich zdziecinniali lokaje.
Prezydent #Duda – najtrudniejszy czas, ale i przepustka do wielkości. Ocalić z niepodległości Polski, ile się da
— Gazeta Polska - w każdą środę (@GPtygodnik) November 6, 2023
» Czytaj więcej na #GazetaPolska praz prenumeracie https://t.co/4iBN2D7fFX https://t.co/R5h0VFLKvz