Spoglądam właśnie na artykuł na portalu Wyborcza.pl pióra Stanisława Brejdyganta, zatytułowany „Chyba to już moja ostatnia refleksja o nieszczęsnym narodzie, do którego należę”. Treści łatwo się Państwo domyślą, przytoczę jeden ze smaczniejszych wyimków: „Moi młodzi, otumanieni, zaczadzeni – no bo chyba tak – przyjaciele. Czy chcecie, naprawdę, takiej Polski, jaką chcieliby wam urządzić panowie Menzel [pisownia oryginalna] czy Nawrocki. Chyba jednak nie. Zatem, proszę, opamiętajcie się, skupcie się, pomyślcie – i idźcie zagłosować na wciąż nie starego, a, co się czuje, młodego duchem, a przy tym bardzo doświadczonego, Rafała Trzaskowskiego”. Zostawmy na boku nieszczęsnego „Menzela”, który w metryce ma jednak „Sławomir Mentzen” – „Gazeta Wyborcza” już czas jakiś temu uznała, że brak elementarnej nawet korekty jest bardzo demokratyczny i jeszcze bardziej liberalny.
Wciąż bawi i zdumiewa jednak parada żałosnych pień, przemieszanych z obraźliwymi epitetami. Aktor, reżyser, pisarz i dramaturg Brejdygant – jak przystało adeptowi sztuk wyzwolonych – jest człowiekiem kulturalnym, wzniósł się na wyżyny delikatności. Wielu liberalno-lewicowych inteligentów nawet nie udaje, że w ich prośbach o głos dla Trzaskowskiego brzmi pogróżka, nierzadko ociekająca jawną werbalną przemocą, pogardą i obrzydzeniem do „motłochu” i „plebsu”.
Pompowanie najczystszym hejtem
Wystarczyło w tych dniach poczytać i posłuchać Michała Bilewicza, Jana Hartmana, Radosława Markowskiego, Zbigniewa Preisnera (mógłby poprzestać na kompozytorskiej wersji „Lacrimosy”, podkrakowska publicystyka smętnych tonów wychodzi mu dość pretensjonalnie) – czasem jawny wstręt, czasem głęboka niechęć w poetyce zaciśniętego gardła. Ale zawsze to samo niezrozumienie i pretensja, że Polska nie jest ich własnością, że miliony Polek i Polaków nie głosują zgodnie z ich interesami ideowymi, klasowymi, politycznymi, a nierzadko również bardzo osobistymi.
Prywata – co znakomicie pokazuje przykład TVP w likwidacji i spółek skarbu państwa – nie jest temu towarzystwu tak obca, jak lubili zapewniać naiwnych przed jesienią 2023 r. Co do tego nikt przytomny, również w gronie ich wyborców, nie ma już dziś wątpliwości. To tylko recydywa układu politycznego sprzed 2015 r., ale tym razem w znacznie bardziej groteskowym i nieudolnym wydaniu. I dlatego zaczęła się mocno nie podobać społeczeństwu znacznie szybciej, co znakomicie pokazują również słabnące notowania rządu Donalda Tuska.
Obok pompowanych świadomie najczystszym hejtem „kampanii frekwencyjnych”, za które odpowiadają ludzie sprzyjający Rafałowi Trzaskowskiemu, liczący także na apanaże dzięki jego prezydenturze; obok uprawianej zupełnie za darmo nienawiści żelaznego elektoratu Platformy. Obok socialmedialnej toksycznej gnojowicy, wylewającej się z kręgów bliskich Romanowi Giertychowi – dostajemy jeszcze mniej lub bardziej subtelny, ale zawsze pogardliwy i pełen niechęci hejt ze strony ludzi staro-nowej elity, liberalno-postkomunistycznego establishmentu. O tyle istotny, że budujący „normy” dla milionów Polaków, którzy z różnych przyczyn uważają Rafała Trzaskowskiego za dobrego kandydata na prezydenta. To oni dają przyzwolenie na skrajne odczłowieczanie, akty przemocy i nienawiści wobec wyborców Karola Nawrockiego, nawet jeśli przy okazji szermują hasłami liberalnymi, demokratycznymi, antyrasistowskimi i humanitarnymi. Niektórzy z nich – podejrzewam – domyślają się, że dawno już przekroczyli miarę.
Większość z nich jest jednak ślepa na to, że to pod wpływem ich realnej strategii i doktryny klasyczny liberalizm zapadł się pod własnym ciężarem.
Settembrini się ześwinił albo liberał po polsku
Pisałem o tym po raz pierwszy już dobrą dekadę temu: Settembrini się ześwinił. Zapominalskim przypomnę, że Lodovico Settembrini to jeden z głównych bohaterów „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, wybitny adwersarz eksjezuity Naphty. Ten pierwszy był włoskim liberałem w dziewiętnastowiecznym tego słowa rozumieniu, ten drugi – nihilistą i radykałem, wieszczącym rewolucję ze Wschodu, gdzie niespokojny mistycyzm łączył się z zimną pogardą wobec Europy. Obaj przegrali, każdy w inny sposób. Naphta popełnił samobójstwo, pokonany przez własny mrok, zaś kres nadziejom Settembriniego przyniosła I wojna światowa – obaj jednak byli wierni sobie.
Współczesny Settembrini w nadwiślańskiej wersji jest postacią groteskową: rzekomy przyjaciel demokracji, który gardzi ludem lub traktuje go protekcjonalnie; rzekomy zwolennik pluralizmu, „otwarty na dialog”, który najchętniej pozamykałby wszystkie media, które nie pełnią wobec niego służebnej roli albo nie suflują jego opowieści, miłośnik tolerancji bez cienia zrozumienia dla cudzych racji – dopuszczający je w publicznej debacie tylko wówczas, gdy realnie nie grożą jego interesom.
Wreszcie współczesny liberał i Europejczyk to typ kompletnie zadufany w sobie, zakamuflowany autorytarysta, traktujący swoją – na ogół bardzo wygodną życiowo i uprzywilejowaną – sytuację i pozycję – jako jedyny właściwy punkt odniesienia dla lokalnej i światowej sytuacji. Jego dzikie pretensje, przechodzące w egzaltację i histerie, najprawdopodobniej będą przybierały coraz bardziej spotworniałe formy. I tego niestety realnie trzeba się obawiać – dopóki instytucje publiczne są w rękach sił politycznych, które sprzyjają postliberałom.
„Cóż szkodzi obiecać”
To zbyt ogólne, co piszę? Skutki tego są nader praktyczne. Nie tylko dla przeciwników liberalnych elit. Brutalnie mówiąc: gdyby sztab Rafała Trzaskowskiego mógł w tej sprawie cokolwiek działać, powinien im wszystkim kazać się po prostu zamknąć. Nie sztuka uciszyć szczerych do bólu posłów Koalicji Obywatelskiej, którzy w telewizyjnym studiu, pytani o ewentualne zobowiązania wiceprzewodniczącego Platformy, czyli Trzaskowskiego, potrafią bez cienia refleksji rzucić: „Cóż szkodzi obiecać”. Przemysław Witek to pierwszy polityk obozu niemiłościwie politycznej władzy, może nie z najwyższej rangi, który zdradził jednak największy sekret kuchni politycznej Rafała Trzaskowskiego. Przecież właściwie na tym opiera się cała kampania krakowsko-warszawskiego Zeliga, który sam już nie wie, co komu „zagwarantować” przed II turą wyborów, żeby 2 czerwca nie trafić do Donalda Tuska na mocno cierniowy dywanik.
Tak naprawdę największym wyzwaniem dla sztabu prezydenta Warszawy, miłośnika wyprzedaży lokali komunalnych i pozbywania się stamtąd zwykłych lokatorów, są liberalni inteligenci i intelektualiści z tytułami. To ludzie opiniotwórczy i pełni najszczerszych chęci, żeby pomóc panu Rafałowi. Tylko że nie są już w stanie się zmienić – pewnie naczytali się sporo o ludowej historii Polski, ale dalej traktują znakomitą większość swoich rodaków jak pańszczyźniane chłopstwo, ciemną masę. Ich przodkowie – jeśli nie krwi, to idei – chcieli sowieckimi kolbami nauczyć polski naród myśleć „racjonalnie, bez alienacji”. Oni dziś próbują tej samej sztuki fizycznie łagodniejszymi co prawda metodami – ale propagandowo niewiele się różnią od swoich antenatów z czasów walki z „zaplutym karłem reakcji”. Na miejscu sztabowców Trzaskowskiego naprawdę błagałbym tych ludzi: „zamknijcie buzie i social media przynajmniej na dwa tygodnie”. Ale oni i tak by nie posłuchali. Bo „siostra pogarda” akurat ich nie opuszcza nigdy. I nawet jeśli za młodu nucili „Modlitwę o wschodzie słońca” słynnego tria wyklętych dziś niemal bardów, to naprawdę nic z niej nie zrozumieli. Dlatego pogrzebią i siebie, i dawny liberalizm, kompletnie nie pojmując, że są za to współodpowiedzialni. Już ich nawet nie żal.