Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, nie jest bohaterem mojej opowieści społeczno-gospodarczej, trudno jednak przejść obojętnie wobec listu otwartego, jaki wystosował do Jacka Rostowskiego i Mateusza Szczurka, prominentnych polityków Platformy Obywatelskiej, przez lata bezpośrednio odpowiedzialnych za najważniejsze decyzje ekonomiczne państwa polskiego.
List utrzymany jest w sarkastycznym tonie, prezes Kaźmierczak nie stroni od szyderstw wobec jego adresatów, ale sprawa jest bardzo poważna. Rzecz dotyczy naprawdę solidnych pieniędzy – dlatego nie wiadomo w sumie: śmiać się czy płakać.
Pozwolę sobie na nieco dłuższy skrót listu w formie zwartego cytatu: „Wielce Wielmożni Panowie Ministrowie, list mój spowodowany jest danymi, które publikuje w ostatnich miesiącach Ministerstwo Finansów, a z których wynika, że w bieżącym roku uda się Morawieckiemu ograniczyć wyłudzenia podatku VAT na okrągłą sumkę 20 mld zł. Większość tych wyłudzeń miała miejsce w sektorze paliwowym, jak się okazuje. Cłami i akcyzą u Was zajmował się bohater moich niezliczonych wystąpień, wiceminister Jacek Kapica. W zasadzie trudno mi znaleźć miesiąc, w którym w czasie Waszych rządów, nie musiałem się zajmować tym ancymonem”.
Dalej Kaźmierczak pisze: „Jak to jest możliwe, że dziesiątki naszych pism, konferencji i raportów pozostało bez odpowiedzi? Jak to jest możliwe, że skargi do Was na Kapicę kierowane były do odpowiedzi do niego. Jak to możliwe, że zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa prokuratury umarzały lub nie wszczynały postępowań. Z publikowanych obecnie danych wynika, że w czasie Waszych rządów grupy przestępcze buchnęły Polakom co najmniej 160 mld zł z VAT. Czy możecie Panowie wyjaśnić, skąd Wasza wieloletnia ochrona dla tego Pana i zezwolenie na jego działalność? Byłbym wdzięczny też za krótkie info, ile w tym czasie jak złodzieje tirami wywozili z Polski pieniądze, dostał pochwał i premii finansowych”. Wątpię, czy list prezesa ZPP-u doczeka się odpowiedzi wielmożnych panów eksministrów Szczurka i Rostowskiego, ale uważam, że powinien dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców.
Pozwolę sobie na pewien przeskok myślowy. Często przez lata spotykałem się z zarzutem ze strony lumpenliberałów, że jestem jeszcze gorszy niż lewica obyczajowa, bo zamiast jak tamci siedzieć w „lewackiej niszy” i zajmować się tzw. obyczajówką, szczuję ludzi na przedsiębiorców. Przyznaję bez bicia: w ciągu kolejnych lat publicystycznej aktywności nigdy nie chodziłem na bankiety organizowane przez biznes, nie wygłaszałem peanów na cześć wolnego rynku, tym bardziej że jakoś dziwnie od początku III RP pachniał bantustanem, sitwami, wyzyskiem, a na prawicy najlepiej dogadywałem się z opcją wrażliwą społecznie.
Równocześnie, choć nie był to nigdy i pewnie nie będzie główny lejtmotyw mojej publicystyki, szanuję, cenię i tak po ludzku lubię ludzi biznesu, którzy rzetelnie, startując niekiedy od zera, prowadzą różnoraką działalność gospodarczą. Nie uważam, że każdy powinien być przedsiębiorcą (to jakaś lumpenliberalna utopia), ale rozumiem, że w każdym społeczeństwie jest jakaś grupa ludzi z różnorakimi predyspozycjami do prowadzenia własnego biznesu.
Równocześnie staram się przede wszystkim kupować polskie produkty i usługi, ponieważ uznaję polski kapitał za więcej niż konieczny element dobrostanu całej wspólnoty. Nie negując wszystkich możliwych antagonizmów między światem kapitału a światem pracy, uważam, że lepiej mieć w kraju więcej własnego kapitału, choćby w formie średnich przedsiębiorstw, ściślej powiązanego z polskimi pracownikami, niż wyłącznie kapitał globalny, silniej związany z elitami politycznymi innych państw, dla którego jesteśmy peryferyjnym zapleczem i traktowanym bardziej po macoszemu rynkiem zbytu. Osobną kwestią jest sposób prowadzenia biznesu – od lat regularnie propaguję rodzimą spółdzielczość jako alternatywę przynajmniej częściowo niwelującą proste przeciwieństwo: pracownik-właściciel/praca-kapitał.
Ktoś zapyta: co mają wspólnego ze sobą te dwie wyżej przedstawione kwestie? Otóż bardzo dużo. Więcej niż prawdopodobna jest teoria, że wbrew oficjalnej hurraoptymistycznej balcerowiczowskiej narracji, po 1989 r. polski biznes i praca działały w naprawdę niezbyt dla siebie sprzyjających warunkach geoekonomicznych. W znacznej mierze dlatego, że otwarcie rynku na zachodni biznes z jednej strony było szansą na technologiczną modernizację, wejście w obieg globalnej gospodarki, szybki demontaż centralnego planowania itp. Jednocześnie, po krótkiej i mocno zmitologizowanej epoce kapitalizmu łóżek polowych wielki, przede wszystkim zachodni, biznes coraz szybciej zaczął dyktować swoje warunki i determinować reguły działania polskiej przedsiębiorczości, często na zasadzie: współpracujesz z nami na naszych warunkach albo wypadasz z gry. Czasem gdy popatrzy się na nasz rynek, nie wiadomo właściwie, kto w Polsce jest gościem, a kto u siebie.
Pole ekonomicznych możliwości zaczęło się zawężać również dlatego, że polski mniejszy biznes – choćby symboliczne już małe sklepy spożywcze – nie miał szans z sieciówkami, do których szybko jako klientela się przyzwyczailiśmy. Politycy i konsumenci wspólnie wykończyli niejeden mały sklepik i niejedno lokalne targowisko. Biznes ma rację bytu tam, gdzie jest ekonomicznie racjonalny – przynosi pewną nadwyżkę środków, którą można wykorzystać w ramach inwestycji lub konsumpcji. Dla bardzo wielu małych przedsiębiorców przestał być opłacalny w momencie, gdy nie mogli utrzymać z niego ani siebie, ani swoich rodzin. Odpowiedzialność za to spada przede wszystkim na tych, którzy postanowili jak najszerzej otworzyć drzwi wielkiemu kapitałowi, bez refleksji nad społeczno-gospodarczymi konsekwencjami takiego stanu rzeczy.
Jasne jest, że w takiej sytuacji, gdy większość rynku należy do ekonomicznych potęg, pomniejsi gracze muszą szukać pewnej nadwyżki zysków w szarej strefie. Oczywiście, jeśli ktoś chciał prowadzić uczciwy biznes, zachowując się fair i wobec własnych pracowników i fiskusa, to miał mocno pod górkę. Często zresztą tracił zaufanie do państwa, bo dobrze wiedział, że bycie uczciwym wcale nie należy do kanonu zachowań biznesowo racjonalnych. A jeśli ktoś chciał, umiał i dzięki środowiskowym „zaczepieniom” mógł bez skrupułów działać tam, gdzie państwo z premedytacją przestało zaglądać – mógł sporo wygrać.
Jak widać, uszczelnianie ściągalności VAT-u to zjawisko o wiele bardziej społecznie intrygujące, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. O tym naprawdę warto publicznie rozmawiać.