Prestiżowa klęska Donalda Tuska w głosowaniu nad likwidacją części sądów rejonowych była pierwszym głosowaniem w sejmie, gdy koalicjanci byli tak wyraźnie przeciw sobie. To sygnał dla klasy politycznej, że trzeba brać pod uwagę przyspieszenie kalendarza wyborczego. Ale też tego, że premier, który wcześniejszych wyborów woli nie ryzykować, musi – by przetrwać – zaproponować jakiś rodzaj ucieczki do przodu
Nic nie pomogły zabiegi premiera, by skłonić do głosowania większość sejmową za utrzymaniem zmian zaproponowanych przez Jarosława Gowina. A szef rządu zrobił wiele, by to głosowanie wygrać. Dwa dni przed nim wezwał klub parlamentarny do swojej kancelarii, by zdyscyplinować posłów PO w tej sprawie. Chwilę przed głosowaniem wszedł na trybunę apelować, by zmian nie odrzucać. Wyniki głosowania pokazały, że udało mu się tylko zdyscyplinowanie szeregów własnej partii.
Trudno zresztą było oprzeć się wrażeniu, że
premier szamocze się, choć kłopoty po części sam sobie zafundował. Postawił swój autorytet w obronie reformy ministra, którego właśnie odwołał. Pewnie dlatego słowa szefa rządu płynące z mównicy sejmowej w obronie rozwiązań zaproponowanych przez Jarosława Gowina brzmiały tak mało przekonująco. Widać, że rząd Tuska nie musi, ba, nie może nawet skupiać się na obronie przed działaniami opozycji. Powinien bronić się przed samym sobą.
Wydawałoby się też, że po tak znacząco przegranym głosowaniu – gdy w istotnej sprawie koalicjant głosuje przeciw premierowi – koalicja powinna przestać istnieć. Nic takiego nie nastąpiło. Premier jest już zbyt osłabiony, by wymusić na słabiutkim koalicjancie lojalność, zbyt słaby jest także na to, by zaryzykować zmianę koalicjanta, rząd mniejszościowy czy wcześniejsze wybory.
Dziś wygląda na to, że Tusk ma dokładnie tyle siły, aby jakoś trwać. Nic więcej.
Chyba podobnie zdiagnozował sytuację i kondycję premiera jego główny rywal w PO – Grzegorz Schetyna. Do tej pory nie decydował się na otwarte starcie z Tuskiem, oceniając, że lider PO wciąż kontroluje sytuację i że on sam, przywódca faktycznej wewnątrzpartyjnej opozycji, jest jeszcze zbyt słaby. Teraz kolejne sygnały potwierdzają, że wojna, rozgrywana dotychczas pod dywanem, przenosi się w światła jupiterów – Schetyna przechodzi do ofensywy.
Nieprzypadkowe są informacje, które ujawnił tygodnik „Sieci”, że istnieje raport byłego szefa ABW Krzysztofa Bondaryka o tym, że główny doradca Tuska lobbował na rzecz Rosjan zainteresowanych kupnem polskich Azotów. Bondaryk kojarzony jest właśnie z obozem Schetyny i sprzyjającego mu prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Informacje takie jak przeciek z raportu służb specjalnych zwykle nie pojawiają się w prasie przypadkowo. Uderzenie w Jana Krzysztofa Bieleckiego wydaje się więc przemyślane, to niewątpliwie cios w Tuska, zemsta środowiska Schetyny na głównym doradcy premiera. Nie jest tajemnicą, że Schetyna utracił swą pozycję na dworze Tuska właśnie w wyniku rywalizacji z Bieleckim. Choć oczywiście informacje demaskujące lobbing Bieleckiego mogą być też kojącym plastrem miodu na duszę oskarżanego o to samo Aleksandra Kwaśniewskiego.
Nie tylko Bielecki nie może w PO liczyć na taryfę ulgową. Publicznie na razie wojna toczy się przy użyciu niewielkich armat – jak kąśliwości pod adresem ministra Sławomira Nowaka czy minister Joanny Muchy w licznych obecnie wywiadach Schetyny.
Nie jest pewne, czy Sławomir Nowak utrzyma się na stanowisku ministra, po tym jak „Wprost” opublikował tekst o jego niejasnych relacjach z firmą, która w czasie rządów PO wygrywała przetargi na kampanie wizerunkowe instytucji publicznych, a wcześniej współpracowała przy kampanii PO. Wydaje się, że Donald Tusk, którego „przekonały” wyjaśnienia ministra Nowaka, że ma zwyczaj pożyczać od kolegi luksusowe zegarki,
zastosował wobec niego ten sam test, którego używał podczas afery hazardowej. To swoisty test kamerowy – jeśli delikwent jest w stanie wyjść z opresji przed mediami, nie spoci się, wypadnie wiarygodnie – zostaje. Jeśli nie – odchodzi, staje się obciążeniem wizerunkowym.
Tylko ta kategoria ma znaczenie. Donald Tusk dobrze wie, że Nowak nosi zegarki, które nijak nie są kompatybilne z wysokością jego zarobków, że nie umieścił ich w oświadczeniu majątkowym, czym złamał prawo, ale to trzeciorzędne. Można liczyć na dymisję ministra transportu tylko dlatego, że sam się kompromituje. Wynajęcie Romana Giertycha do prowadzenia walki sądowej z mediami było krokiem samobójczym. Żądanie odszkodowania w wysokości 30 mln zł doskonale nagłośniło sprawę.
Teraz już każdy Kowalski wie, że ministrowi transportu „Wprost” postawił zarzuty korupcyjne i że broniąc się, Sławomir Nowak zamiast wyjaśnień, postanowił zniszczyć tygodnik. Na tej sprawie korzysta niewątpliwie tylko Roman Giertych, nie wiadomo tylko, czy jako brutalny adwokat, czy jako
polityk, który postanowił podtopić Platformę.
Trzeba przyznać, że boleśnie mszczą się na premierze jego decyzje kadrowe. Ministrowie celebryci, którzy zyskali teki resortów, bo dobrze wyglądają w telewizji – były model i dziewczyna o nieprzeciętnej urodzie – stali się potężnym kłopotem wizerunkowym.
Wiemy wszyscy dobrze, że aby ratować PO, przede wszystkim powinien ustąpić premier, który stał się jej największym obciążeniem. Wiemy też, że nie stać go na to – bez przeskoczenia na jakieś zagraniczne stanowisko stałby się nikim. Dlatego szef rządu będzie musiał wymienić z połowę rządu, by cokolwiek jeszcze ratować.
Swych celebryckich ministrów odwoła pewnie w pierwszej kolejności.
Źródło: Gazeta Polska
Joanna Lichocka