Bertold Merwin w swoim dzienniku zanotował pod datą 13 czerwca 1915 roku: „Nie tylko my, którzyśmy ten dzień przeżyli, ale cała Polska pamiętać będzie ten dzień chwały i smutku. Jak ongi Somosierra złotemi głoskami wryła się w karty historyi oręża polskiego – tak dzieci nasze uczyć się będą historyi tego dnia, bardzi nasi opiewać szarżę rotmistrza Wąsowicza na wzgórza nad Rokitną…”.
Wiosną 1915, kiedy I Brygada walczyła na terenie Kongresówki, II Brygada działała na Bukowinie. Po reorganizacji i roszadach kadry oficerskiej, dano żołnierzom chwilę odpoczynku. Ale wkrótce znów ruszono do boju. Niestety, ani nie pod dowództwem Hallera, ani też lubianego „dziadka” Zielińskiego. Szefem II Brygady został Niemiec, austriacki pułkownik Küttner. Polscy legioniści walczyli dzielnie w dolinie rzeki Prut, na północ od Czerniowiec i w okolicach Rarańczy. Aż w końcu doszło do bitwy o niewielką położoną na wzgórzach wieś Rokitna.
Niedziela 13 czerwca 1915 roku była bardzo upalna. Artyleria grzmiała od rana. Bataliony rozlokowały się pośród urokliwie wyglądających pól i stepów. „A w środku, w całym tym rozgwarze, w tym chichocie oszalałym i w tym rozbrzęczeniu się stali i ołowiu wieś Rokitna – cicha i jakby senna, opuszczona, bezludna…” – wspominał naoczny świadek, żołnierz 3 pułku, Wiktor Mondalski.
Dywizjon kawalerii stacjonował w sadzie owocowym, w okolicach Rarańczy, jakieś dwa kilometry za linią piechoty. Kawalerzyści z drugiego i trzeciego szwadronu czekali w ostrym pogotowiu na nadejście rozkazów. W końcu, od strony frontu nadjechał galopujący na koniu posłaniec. Rozkaz brzmiał: Podsunąć się do piechoty. Dywizjon ruszył zostawiając za sobą cień owocowych drzewek. Dowodził porucznik Roman Włodek. Szwadron drugi był pod komendą podporucznika Topór-Kisielnickiego, a trzeci podporucznika Rabińskiego. W palącym słońcu zbliżyli się do linii piechoty. Tam, w niewielkim jarze, znaleźli znów odrobinę cienia i miejsce do dalszego czekania. Nasłuchiwano bezustannej kanonady artyleryjskiej. I naraz pojawił się dowódca. Rotmistrz Zbigniew Dunin-Wąsowicz był tego dnia chory, lecz widząc, że szykuje się bój, nie chciał zostawić swych chłopców. Założył mundur i zajechał na linię. Lecz wkrótce wezwano go do sztabu. Tam wedle Mondalskiego dostał rozkaz „zimny i jak śmierć surowy”. Dobrze powiedziane, gdyż szturm kawalerią na umocnione pozycje rosyjskie mógł mieć tylko jedno zakończenie: unicestwienie oddziału. Do sforsowania było kilka pozycji blokujących dostęp do wsi, w tym cztery linie okopów, transzeje, ziemianki i stanowiska karabinów maszynowych. Moskale mogli z nich razić nadjeżdżającą kawalerię morzem ognia karabinowego i artyleryjskiego. Innymi słowy – rozkaz był wyrokiem śmierci dla naszych żołnierzy. Trudno sobie wyobrazić wyraz twarzy rotmistrza, gdy stanął przed szwadronami. Rzucił jedynie przez zęby: „Na koń!”. Pojechali w stronę strumienia o nazwie Rokitna, a gdy stanęli nad jego brzegiem dowódca spiął rumaka i krzyknął: „Nie ma przeszkód dla polskich ułanów!”. Ruszyli za nim w pędzie, powtarzając ów okrzyk „Nie ma przeszkód!”. Osadzili konie, gdy dojechali do jakichś budynków. „Tyraliera do frontu!” – padła kolejna komenda. Ustawili się. I wtedy Wąsowicz wydał rozkaz, aby szwadron trzeci pozostał w „rezerwie”. Uznał zapewne, że bezpośrednia szarża jest szaleństwem, więc aby uchronić jak najwięcej istnień, postanowił atakować jednym tylko szwadronem. Drugi szwadron ruszył do przodu, wyciągając szable z pochew i unosząc je w górę, a stal połyskiwała w słońcu. Polecieli jak burza w stronę wzgórz, na których majaczyły dwa wiatraki. I w stronę okopów, w których Rosjanie już chwytali za spusty karabinów. W odległości 3 kilometrów od linii wroga rozwinęli szyk, przechodząc z kłusu w cwał. Zaczęła się szarża. Nad ich głowami gwizdały kule. Do uszu pędzących ułanów doszedł twardy głos rotmistrza, który „w siodle się z nagła okręcił, szablą od lewej do prawej półkole zatoczył – i w szum prutego koni i ludzi biegiem powietrza(…) wpadł jego głos równy, a spiżowy” – opisywał Mondalski. „Do ataku broń!”, „Marsz, marsz, polscy ułani!”. Od prawego skrzydła zagrzmiał jeden, zgodny, wyrwany z polskiej piersi okrzyk: „Hurrra!”. Kawały ziemi wylatywały spod kopyt, kurzawa niosła się za dywizjonem, jęczały nadlatujące pociski artylerii, grzmiały wybuchy, a oni lecieli, jakby jakaś niebiańska moc dodała im sił i skrzydeł. Lecieli uniesieni polską duszą, polską odwagą, polskim sercem, polską Miłością do Ojczyzny. To po prostu Polska galopowała w pędzie na rosyjskie umocnienia. Bertold Merwin patrzył na szarżę z pozycji strzeleckich swojego pułku. Widział ją jak na dłoni: „Pędzą, jak wicher, za niemi z ugorów rwie tuman, przed nimi błyszczą w słońcu wyciągnięte do szarży szable… Już są pod linią. Już przeskoczyli pierwszy – pusty – rząd rowów strzeleckich, już gnają pod drugi… Wtem! Zatrzęsło się powietrze – wrzaski – huk – gromy! To salwy Moskali, to straszna pukanina rosyjskich karabinów maszynowych z flanki, to rozsypują się złomy szrapneli rosyjskich. A ułani Wąsowicza pędzą, pędzą… Oto zleciał jeden – oto jak wichura gna koń bez jeźdźca – oto tam stanął dęba i ktoś potoczył się do okopu – oto znów kilku zleciało… Nie ustają salwy i szrapnele. Na miłość Boską! Już są za drugi rowem strzeleckim, już dobiegają ziemianek, już ich kilku pokotem leży…”.
Mondalski pozostawił opis jeszcze bardziej szczegółowy. Oto ułan trzeciego plutonu Bolesław Kubik trafiony kulą w czoło, pada bez jęku czy krzyku, wznosząc w górę ręce. A zaraz za nim przez rów skacze na koniu brat dowódcy, wachmistrz Bolesław Wąsowicz. Przewraca się z koniem. Jest ranny. Oficer rachunkowy szwadronu Fąfara nie musiał brać udziału w szarży. Pojechał, gdyż taki obowiązek nałożył sam na siebie. Dostaje postrzał karabinowy w pachwinę. Leży potem na polu bitwy przez całą noc. Artysta-malarz Józef Sperber, z trzema kulami w nodze, pada przygnieciony koniem. Niedaleko „wali się z konia ranny kapral drugiego plutonu Brinckle Tadeusz, i w tejże samej chwili na lewem skrzydle na drodze wachmistrz szwadronu dr Adamski Tadeusz, krzyżując ręce ruchem nagłym nad głową zsuwa się z konia, ginąc od kuli, która przebiła medalion na piersi i trafiła w aortę”. I tak następni, i następni. Ale nie ustają. Gnają dalej. Dopadają do kolejnej linii okopów. Przerażeni Rosjanie próbują się poddać. „Zdajemsia! Zdajemsia!” – krzyczą. „Brosaj orużyje!” – odpowiadają im Polacy. Moskale odrzucają broń, lecz gdy nasi ułani przeskakują rowy, z flanki odzywa się jakiś ogień i Rosjanie łapią za porzucone karabiny. Zaczynają strzelać z bliska. Znów walą kartacz i granaty. „Wot gieroj!” – drze się oficer rosyjski strzelając z pistoletu wprost w pierś Bukalskiego. I wtedy ginie również rotmistrz Wąsowicz. Kula przebiła pierś. Żyje jeszcze, gdy Moskale odciągają go w swoją stronę, krzyczy coś po polsku, ale zaraz oddaje Bogu ducha. „Na prawem skrzydle ginie od kuli w usta por. Włodek” – notuje Mondalski skrupulatnie.
Nadchodzi koniec porucznika Topór-Kisielnickiego. Jego bohaterską śmierć uważam za najbardziej symboliczną. Oto jego koń zostaje raniony bagnetem przez wyskakującego z okopu Moskala. Dowódca szwadronu spada z wierzchowca, lecz wyciąga rewolwer. I strzela. Strzela do końca. Raz za razem naciska spust. Aż mu się skończą naboje w bębenku. W końcu pada martwy. Ze stygnącą bronią w dłoniach. Takim zobaczą go następnego dnia żołnierze idący śladem szarży i znajdujący na polu kolejne trupy – widome ślady polskiego bohaterstwa. „I porucznik Topór bez męki skonał. Twarz mu jeno sczerniała z krwi i mundur zeszpetniał… Z rewolwerem w zwartej dłoni, jak padł gdy się bronił zawzięcie, pozostał nieżywy, otwarte oczy utkwiwszy w słońcu i w tej grozie śmierci co go zastała nieustraszonym aż po ostatnią chwilę Polski rycerzem”.
Choć to zdawało się nieprawdopodobne, atak zakończył się zwycięstwem. Pozycje wroga zdobyto. O własnych siłach z szarży wróciło jedynie sześciu żołnierzy. Piętnastu poległo. Reszta była ranna. Dowództwo austriackie było tak zaskoczone polskim sukcesem, że w ogóle nie potrafiło go wykorzystać… Pułkownik Küttner w rozkazie skierowanym do żołnierzy pisał: „Ten atak będzie w historii Legionów uwieczniony, jako najwspanialszy czyn kawalerii, a każdy kto ten atak przebył, z dumą może uderzyć się w piersi i zawołać: >>Niech kto tego dokaże!<< Pod bolesnym wrażeniem poniesionych tam strat dziękuję imieniem Najwyższej Służby bohaterskim jeźdźcom II. Szwadronu. – Wszyscy uczestnicy ataku zostaną podani przeze mnie do najwyższego odznaczenia.” Naczelna Komenda Legionów także wystosowała specjalny rozkaz, w którym o tym, jak polscy ułani ofiarą swego życia „nowym blaskiem opromienili honor polskiego oręża”…