Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama
Kultura i Historia

Polskie Królestwo Chrystusowe. Tysiąc lat polskiej historii, w którą wpisany jest krzyż

Wielkanoc tego roku ma wymiar szczególny – będziemy świętować Zmartwychwstanie Chrystusa równo tysiąc lat po tym, gdy na głowie Bolesława, pierwszego polskiego króla, znalazła się korona, a jego czoło namaściły święte oleje. Koronacja w średniowieczu stanowiła ceremonię, w której mieszały się dwa porządki – świecki oraz duchowy. Polska wkroczyła na drogę tysiącletniej historii, w którą wpisany jest krzyż, już za sprawą decyzji ojca Bolesława, księcia Mieszka I, który przyjął chrzest jako władca piastowskiego państwa. Koronacja jego syna była na tym szlaku kolejnym krokiem – wprowadzała Polskę na arenę światowej uwagi, polityki, oraz gry sił, w której ścierały się różne cywilizacyjne żywioły. Krzyż stał się dla ojczyzny naszej drogowskazem na dalsze tysiąc lat.

Koronę Łokietka skradli Prusacy w 1795 roku. Zarówno ona, jak i (zapewne) poprzednie insygnium władzy królewskiej miały na sobie zwieńczenie w postaci krzyża. Król w cywilizacyjnym kręgu kultury europejskiej, chrześcijańskiej, był pomazańcem Bożym. Sprawował władzę z nadania Boga, miał prowadzić lud, którym władał, nie tylko ku dobrobytowi i szczęściu na ziemi, lecz także ku zbawieniu. Nie da się odciąć historii królestw europejskich od kwestii wiary i religii – chrześcijaństwo stanowiło fundament, na którym wspierał się cały system polityczny. Już Karol Wielki swoją koronację na cesarza w 800 roku (w święta Bożego Narodzenia) przeprowadził w Rzymie – to papież miał mu przekazać władzę mistyczną, duchową, pochodzącą od samego Chrystusa. 

Reklama

Wojownik Chrystusa

Już od decyzji Mieszka Polska wkroczyła na ważną ścieżkę rozwoju kulturowego, w którym język łaciński (zatem pochodzący z Rzymu, łączący historycznie z Lacjum, z Latynami) stał się głównym językiem urzędowym powstającego państwa. Jeśli dzisiaj czytamy opisy panowania Mieszka czy Bolesława u Galla Anonima, to na ogół czytamy w polskim tłumaczeniu z łaciny właśnie, podobnie przecież i piszący kilka wieków później Długosz swoje kroniki zapisywał po łacinie. „Rzeczpospolita”, „Republika” to kalki łacińskich „Res Publica”, i zresztą ślad owej łaciny pobrzmiewa w akcencie położonym na trzeciej sylabie od końca w słowie „republika”. 

Gdy w 1000 roku doszło w Gnieźnie do spotkania dwóch władców – niemieckiego cesarza Ottona oraz polskiego księcia Bolesława – kluczem do niego była postać św. Wojciecha, męczennika, którego relikwie przekazał cesarzowi syn Mieszka. Ten ostatni nie dość, że został niejako po raz pierwszy „koronowany” na władcę przez założenie na głowę cesarskiego diademu ręką Ottona, to jeszcze otrzymał cenny dar: włócznię św. Maurycego, z niezmiernie ważną relikwią, fragmentem gwoździa, którym przybito Chrystusa do krzyża. Ta święta lanca cesarska (kazał się z nią pochować Karol Wielki) była na specjalne okazje kopiowana, a każdą z kopii wyposażano w drobniutki kawałek relikwii gwoździa. Według niemieckich władców włócznia św. Maurycego przydawała mocy tym, którzy prowadzili działania bojowe w imię Chrystusa, i niesiona przez władcę w trakcie wyprawy wojennej przysparzać miała szczęścia przez moc relikwii właśnie. Wręczenie jej Bolesławowi, jako swego rodzaju insignium królewskie, miało więc i takie znaczenie: cesarz uznawał księcia za władcę, który będzie w swoim państwie realizował misję krzewienia i obrony wiary chrześcijańskiej, który będzie bronił od Wschodu cywilizacji łacińskiej. I tak w istocie stać się miało – Polska na długie wieki, na całe millenium tak naprawdę miała się stać takim „wojownikiem Chrystusa” w tej części Europy. 

Przyzwolenie ludu

Jednocześnie jednak owo ziemskie królowanie w Polsce miało mieć wymiar różniący się jednak trochę, jeśli chodzi o „interpretację”, od pozostałych państw feudalnych. Przy wszystkich podobieństwach był bowiem właśnie w państwie Piastów, Jagiellonów, a potem za królów elekcyjnych i nowożytnego państwa, pewien rys wyjątkowy – wywiedziony z Ewangelii. To głęboka wiara we wspaniałe przesłanie Chrystusowej nauki, w którym na pierwszym miejscu stawia się Miłość – wedle dwóch ewangelicznych, zasadniczych przykazań miłości do Boga i do bliźniego. Idea wolności człowieka była przecież ideą, którą – przez mistyczny paradoks – przyniósł światu Chrystus, wraz ze swą męką i zmartwychwstaniem. Chrystus na Krzyżu uwalnia świat i każdego z nas z osobna z okowów grzechów, bierze na siebie ciężar grzechów świata, odkupia nas, ale jednocześnie unosi, wywyższa, podnosi z upadku. Chrystus widzi człowieka w każdej istocie ludzkiej, nie kategoryzuje, nie dzieli, obdarza godnością. Nawet upadłego i grzesznika, nawet nierządnicę, nawet łotra na Krzyżu, który – gdy uznaje Boga w Chrystusie – zasługuje na zbawienie. 

Polscy władcy, polscy książęta i królowie gdy obejmowali władzę, czynili to w imieniu ludu, a także za „przyzwoleniem ludu”. Kultura wiecu pamiętała czasy przez Mieszkiem i potem przeistoczyła się w inne formy „elekcyjności” władcy. Owszem, gdy patrzymy na podręcznik czy też poczet królów Polski, to dzielimy historię Królestwa Polskiego na czasy dynastyczne i epokę „królów elekcyjnych”, którą rozpoczyna nieszczęsny francuski Henryk Walezy, ale przecież de facto już wcześniej w jakiejś mierze wybierano królów „elekcyjnie”, choćby kolejnych Jagiellonów (warto zajrzeć do „Dziejów Polski” prof. Andrzeja Nowaka, by o tym przeczytać). 

Miłość wiedzie stany Rzeczypospolitej

„Miłość to tworzy prawa, włada państwami, urządza miasta, wiedzie stany Rzeczypospolitej ku najlepszemu końcowi, udoskonala wszelkie cnoty cnotliwych. A kto nią wzgardzi, ten wszelkiego dobra pozbędzie”

– znaleźć można te piękne słowa w akcie unii horodelskiej z roku 1413, akcie który łączył dwa państwa, dwa narody – polski i litewski – w jeden organizm, zaś spoiwem miała być właśnie ewangeliczna Miłość. Chrystus ze swoim przesłaniem najwyższej miłości, poświęcenia, oddania życia za drugiego człowieka stał się tu dla Polski i Polaków, dla naszej wspólnoty narodowej wzorem, przewodnikiem. Królem!

Zawierzenie Jezusowi szło także przez naszą, tradycyjną, polską dewocję związaną z kultem Matki Bożej. Ileż tu było tych strzelistych aktów narodowej miłości do Madonny – bo i „śluby jasnogórskie” Jana Kazimierza i modlitwy, jakimi znaczył się cały szlak króla Jana III Sobieskiego pod Wiedeń w 1683 roku. Kiedy husaria nasza ruszała do ataku, pobłyskiwały w słońcu medaliony maryjne na rycerskich pancerzach, a gdy już trzeba było uderzyć na osmańskie hordy, wtedy się zrywał spod wąsów husarskich okrzyk: „Jezuuuu!”. Tak pędziła w szarży polska elita, jako okrzyk bojowy mając to jedno ważne słowo: „Jezus!”. Mocniejsze niż kopie bojowe czy szable u boku. Całkiem jakby gest, jaki wykonał Bolesław Chrobry, biorąc z rąk Ottona do swych dłoni włócznię św. Maurycego, był swego rodzaju zobowiązaniem, zaś kolejni władcy polscy się z niego wywiązywali. 

Krzyż jako sztandar

Nadszedł i taki czas, gdy Polska zeszła do grobu – zniszczona, rozgrabiona, rozbita, rozkradziona. Nawet w warstwie symbolicznej ukazywano w dobie rozbiorowej umęczoną naszą ojczyznę jako Chrystusa Narodów, zaś ta mesjańska wizja pozwalała przetrwać najtrudniejsze czasy – ponury okres prześladowań, zsyłek, kar śmierci, więzień. Grób Pański w kościołach dekorowano więc w taki sposób, by znalazły się tam elementy nawiązujące symbolicznie do losu Polski. Wraz z nadzieją idącą ze Zmartwychwstałym Chrystusem szła także nadzieja na to, że i Polska wróci kiedyś do życia. Na Wielkanoc roku 1861 w Warszawie czekano jak na czas spokoju i nadziei po okresie kilku miesięcy, w czasie których Moskale strzelali do bezbronnych tłumów na ulicach, wsadzali setkami i tysiącami do Cytadeli. Tuż po Wielkiej Nocy jednak doszło do kolejnych tragicznych wydarzeń na placu Zamkowym, kiedy to olbrzymią manifestację patriotyczną zaczęło atakować rosyjskie wojsko. Karola Nowakowskiego, niosącego duży krucyfiks na czele procesji wychodzącej z ulicy Miodowej, zaatakowało kilku sołdatów. Chcieli go pochwycić żywcem, lecz on bronił się, machając krzyżem jak średniowiecznym mieczem. Dopadli go w końcu. Krzyż upadł na ziemię. Podniósł go, niczym sztandar, młodziutki Żyd, Michał Landy. I zaraz padł śmiertelnie ranny, trafiony moskiewską kulą. Krzyż jako „sztandar”… Krzyż, w który byliśmy wpatrzeni. Krzyż całowany przed śmiercią, gdy już katowska ręka zakłada szubieniczny sznur na szyję – jak wtedy, gdy umierał kolejny męczennik za sprawę polską, ostatni dyktator powstania styczniowego Romuald Traugutt. Krzyż trzymany w dłoni przez księdza Ignacego Skorupkę, gdy w stronę Warszawy parła bolszewicka dzicz: to także realizacja tej samej misji, którą tysiąc lat temu podjął nasz pierwszy król: stania wokół krzyża i wiary. Budowania na tym fundamencie naszej siły i stawiania oporu złu, skądkolwiek miałoby nadejść. 

Wreszcie czas Powstania Warszawskiego. Oto płonie warszawska katedra św. Jana. W bocznej nawie wisi w kaplicy kilkaset lat mający Krzyż Baryczków. Nadbiegają ksiądz Karłowicz i dwie sanitariuszki z batalionu „Wigry”. Zdejmują krzyż i wynoszą z pożogi. Przenoszą rzeźbę Chrystusa piwnicami wśród modlących się, przerażonych ludzi. I w końcu donoszą do szpitala powstańczego w kościele św. Jacka. Okrywają prześcieradłem i kładą między rannymi żołnierzami AK. Zbawiciel leży wśród nich. Zawsze blisko nas. Zawsze ratujący w potrzebie. Uczący o najwyższym rodzaju miłości – takim, w którym jeden oddaje życie za drugiego. Za tę naukę, za to, że w ciągu tysiąca lat nie „wypuściliśmy z rąk” włóczni św. Maurycego, dzisiaj znów powinniśmy być wdzięczni. Także dlatego, iż przyszło nam żyć w trudnym czasie. Zmartwychwstały jednak przynosi nam Nadzieję – tak jak to czynił jeszcze za dawnych naszych królów. 

Reklama