Jeden z okupacyjnych dowcipów warszawskich: „Na Placu Trzech Krzyży zorganizowano polowy punkt sanitarny, na który karetki, jedna po drugiej, zwożą rannych na froncie wschodnim Niemców. Tłum ciekawskich warszawiaków przygląda się temu, głośno i z satysfakcją komentuje. – Cicho – syczy jakaś paniusia – no, cicho! – Dlaczego cicho?! – obrusza się ktoś. – Bo nie słyszę, jak jęczą”. Latem 1944 roku wreszcie przyszedł czas, gdy miłe warszawskiemu uchu jęki Niemców były tak głośne, że nie trzeba było nikogo uciszać, by je usłyszeć.
To było bardzo gorące lato. W ciągu dwóch miesięcy – w czerwcu i lipcu 1944 roku – rozstrzygnęły się losy pięcioletniej wojny. Szóstego czerwca alianci dokonali udanej inwazji na kontynent, 10 czerwca ruszyła Armia Czerwona wypierając jednostki fińskie za Linię Mannerheima. Dwudziestego drugiego czerwca rozpoczęła się operacja „Bagration”: Sowieci na środkowym odcinku frontu zdobywają Witebsk, potem Mińsk, Grodno, Brześć Litewski, w miesiąc od startu natarcia wkraczają do Chełma, 25 lipca zajmują Lublin i posuwają się dalej w kierunku Warszawy. Na północy wchodzą do Wilna, na południu do Lwowa. W obu tych wschodnich stolicach Rzeczypospolitej, walki rozpoczyna Armia Krajowa. Oddziały AK walnie przyczyniają się do końcowych sukcesów, lecz potem są rozbrajane i internowane przez jednostki NKWD. Podobnie dzieje się w Lublinie, mieście położonym na zachód od linii Curzona i na ziemiach etnicznie polskich. 27 lipca w Chełmie i Lublinie pojawiają się polscy komuniści z marionetkowego PKWN. Właśnie przekazali Stalinowi prawo do jurysdykcji nad Polakami, zgodzili się też – nie mając ku temu żadnych praw – oddać Sowietom ziemie na wschód od Bugu. Akt analogiczny do umowy Ribbentrop-Mołotow, tylko zamiast Ribbentropa podpisał się Edward Osóbka-Morawski.
Ciebie najsroższa nawet klęska nie odmieni,
Plan wywołania antyniemieckiego powstania powszechnego, polscy wojskowi i politycy zaczęli opracowywać jesienią 1939 roku. W 1943 roku został on zastąpiony koncepcją powstania strefowego, czyli walk na bezpośrednich tyłach przesuwającego się na zachód frontu niemiecko-sowieckiego. Plan „Burza” miał również komponent polityczny: w wyzwalanych przez Armię Krajową miastach i miasteczkach, ujawniać się miały polskie władze cywilne akcentując prawa legalnych władz Rzeczypospolitej.
W rozkazie z 20 XI 1943 roku, będącym właściwie rozkazem rozpoczęcia „Burzy”, generał „Bór” zalecał oddziałom AK współdziałanie wojskowe z wkraczającymi na terytorium Rzeczypospolitej jednostkami armii sowieckiej. Naczelny Wódz gen. Kazimierz Sosnkowski informował Bora-Komorowskiego, że „Rząd i ja sądzimy, że wola Kraju stanowi czynnik, nad którym nie sposób jest przejść do porządku dziennego. Ostatecznie Rząd zaakceptował Wasz rozkaz na posiedzeniu Rady Ministrów dnia 2 II 1944 roku”.
Naczelny Wódz był jednak przeciwnikiem powstania. 7 lipca wysłał do KG AK swoje sugestie. Pisał gen. Sosnkowski, że „położenie na froncie wschodnim pozwala przypuszczać, że armie sowieckie zajmą w niedługim stosunkowo czasie znaczną część Polski. W związku z powyższym na obszar Polski spłynąć może ponad sto dywizji niemieckich. Całość tych sił będzie prawdopodobnie bronić uparcie dostępu do Niemiec, a terytorium nasze może stać się widownią zaciekłych walk[..] W tych warunkach wojskowo-politycznych powstanie zbrojne narodu nie byłoby usprawiedliwione, nie mówiąc już o braku fizycznych szans powodzenie”. Lecz na koniec dodawał: „Jeśli przez szczęśliwy zbieg okoliczności w ostatnich chwilach odwrotu niemieckiego, a przed wkroczeniem oddziałów czerwonych, powstaną szanse choćby przejściowego i krótkotrwałego opanowania poprzez nas Wilna, Lwowa, innego większego centrum lub pewnego ograniczonego niewielkiego choćby obszaru – należy to uczynić i wystąpić w roli pełnoprawnego gospodarza”.
wytrwasz, polski Paryżu, doczekasz godziny
We wszystkich wspomnieniach warszawiaków, te ostatnie dni lipca opisywane są niemal identycznie: stolica przypomina beczkę prochu, wiadomo, że lada moment wybuchnie, nie wiadomo tylko od której z iskier. Wyraźnie było słychać huk dział, a „po mostach na Wiśle ciągnęły rozbite oddziały uciekających ze wschodu Niemców, w bezładnej masie, bez śladu jakiegokolwiek porządku czy myśli organizacyjnej[..] Chciałem na własne oczy przypatrzeć się odwrotowi Niemców i zdać sobie sprawę ze stanu ich oddziałów. Widziałem czołgi oblepione żołnierzami, a przeplatane wozami konnymi i żołnierstwem idącym na piechotę. Nieraz czy żołnierz, czy cywil niemiecki ciągnął za sobą zagrabioną gdzieś krowę, a bywało też że uciekinierzy pędzili przed sobą całą trzodę bydła.
Ludność zaczynała nabierać pewności, że są to ostatnie dni rządów niemieckich w stolicy. W bramie mojego domu przywitał mnie stróż, z którym byłem w dobrej komitywie: „No, panie szanowny, szwaby wiejom. Biorą po skórze. A czy ich to tak puścimy na sucho bez wyrównania rachunków? Po kiego licha mieliśmy przez cztery lata tom podziemnom organizację?” – wspominał generał „Bór”.
Cały artykuł prof. Tomasza Panfila można przeczytać w tygodniku GP.