Pamięć o Smoleńsku ma przynajmniej dwa istotne aspekty, nierozerwalnie ze sobą związane: ściśle społeczny i okołopaństwowy. W obu wypadkach doświadczamy rozbicia i poczucia niemożności. To fatalna sytuacja – ale tego podziału nie można zakopać fałszywym złudzeniem „zgody narodowej”. Być może najmądrzejsze, co można zrobić, to przywoływać pamięć zmarłych i ich pracę dla Polski.
Pozwolę sobie przez moment, z konieczności, na bardziej osobisty ton. Pamięć o Smoleńsku jest dla mnie tym elementem biograficznym, który głęboko wzmocnił moją nieufność wobec mediów głównego nurtu, które po 2010 r. jednoznacznie opowiedziały się za Platformą Obywatelską. Atmosfera nagonki na ludzi, którzy głośno wołali o pełne i transparentne wyjaśnienie szczegółów katastrofy, miała w sobie coś więcej niż niesmacznego. To jawne szyderstwo w świetle kamer, z krzyżem z puszek po piwie i jeszcze gorszymi oznakami pogardy wobec przegranych – to było nieetyczne, było brzydkie i głupie.
Lekcja szyderstwa
Równocześnie to był moment, w którym pojąłem, że dogłębnie nie rozumiem części współczesnych Polek i Polaków. Wiem, można być niewierzącym, niereligijnym, głęboko obojętnym czy nawet niechętnym katolicyzmowi, chrześcijaństwu, religii w ogóle, ale wychowano mnie w agnostycznym domu, w którym ze zdystansowanym szacunkiem odnoszono się do wiary i wierzących. W 2010 r. bardzo mocno przekonałem się, że możliwa jest ślepa złość wobec symboli religijnych w przestrzeni publicznej. I że znajduje ona poklask, a przynajmniej pobłażanie opiniotwórczych środków przekazu.
Rzecz jasna, możemy wiele mówić o tym, jak symbole religijne przenikają się ze światem polityki i wyobrażeń społecznych, możemy wciąż na nowo toczyć dyskusję o tym, co oznacza świeckie państwo, możemy przytaczać różnorakie przykłady wzajemnych oznak pogardy ludzi arcyświeckich i arcyreligijnych. Niemniej wtedy, w 2010 r., miałem poczucie, że przesunięto granicę tego, co dopuszczalne w sferze publicznej: a bezkarne szyderstwo ze słabszych i przegranych właśnie tym dla mnie było i wciąż jest.
Czy w Polsce mamy dziś do czynienia z głębokim konfliktem politycznym, czy symboliczno-instytucjonalną wojną domową? Póki nie rozstrzygniemy tej kwestii, nie będziemy mogli rzeczowo rozmawiać także o Smoleńsku. W wypadku głębokiego konfliktu politycznego istnieje jeszcze możliwość kompromisów w kwestiach zasadniczych, dotyczących newralgicznych punktów funkcjonowania państwa i wzajemnych odniesień społecznych. Oczywiście, nawet w demokracji liberalnej takie kompromisy zawiera się raczej w kuluarach, niźli na oczach publiczności: ale podaje się je do wiadomości publicznej, gdy negocjacje zostają zakończone.
Wojna czy pokój?
W sytuacji wojny domowej (czy może wciąż jednak „wojny domowej”?) kompromisów już się nie zawiera albo udaje się bardzo mocno, że nie istnieją. W takiej sytuacji żadna ze stron konfliktu nie potrafi już w pełni reprezentować wspólnoty społeczno-politycznej, a instytucje stają się własnością strony zwycięskiej. Wtedy też szybko następuje wymiana czynników decyzyjnych nie tylko na poziomie struktur publicznych: wymienia się całe „inteligenckie zaplecze”, które obsługuje spory publiczne w imieniu zwycięzców. „Dorżnięcie watah”, strategia obwieszczona niegdyś przez Radka Sikorskiego, była zdecydowanym impulsem popychającym Polskę w stronę symboliczno-instytucjonalnej wojny domowej.
Wróćmy do 10 kwietnia 2010 r. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że Smoleńsk stanowi zarówno pole, jak i narzędzie sporu. O ile siedem lat temu można było przez moment wierzyć, że po wszystkich stronach barykad przeważa dobra wola, o tyle dziś widzimy przede wszystkim głębokie podziały. To powoduje pewną bezradność intelektualną, którą wzmacnia typowy argumentacyjny klincz: łatwo przekonywać przekonanych, niezależnie od opcji, jaką reprezentują, wszak podziały na „swoich” i „obcych” bardzo mocno determinują dyskusje dotyczące Smoleńska. Ale jak mówić do nieprzekonanych?
Moim zdaniem – to jest wciąż do zrobienia. Przy ważnym zastrzeżeniu: nie można też żyć jedynie rozpamiętywaniem doznanych krzywd i pamiętanych rozczarowań. Czasem mam wrażenie – to szersza refleksja – że największy problem, jaki mamy z własną historią, dotyczy budowania jej pozytywnego obrazu, nadawania jej treści związanej nie tylko z samym aktem ofiary. Nie mówię zatem o sprawnym pokazywaniu martyrologii czy archiwizowaniu doznanych cierpień (choć i tę pracę należy wykonać). Rzecz w tym, że ci, którzy odeszli, zostawili za sobą pracę swojego życia. Spójrzmy na ludzi, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 r. Dobrze wiemy, że reprezentowali różne środowiska ideowo-polityczne, choć znaczna ich część była związana z Prawem i Sprawiedliwością. Ale ich życiowe zaangażowania, formy pracy publicznej były przeróżne: od intelektualnych, przez ściśle polityczne, po społecznikowskie. A zatem istotne jest kształtowanie pozytywnego obrazu, dobrej pamięci o działalności publicznej tych, którzy odeszli.
Dobra pamięć
Podam przykład od zawsze mi najbliższy. O Annie Walentynowicz musimy wiedzieć znacznie więcej niż to, że zginęła w Smoleńsku. Ona musi być częścią polskiej tożsamości, powiem więcej: jej nerwem – jako matka Solidarności, ale także działaczka społeczna z czasów III RP. Pamięć zaś o tym, jak źle traktowano ją już po 1989 r. musi być tą gorzką lekcją prawdy o niewdzięczności nowych-starych elit wobec całkiem dużej części nikomu dziś nieznanych z nazwiska działaczek i działaczy pierwszej Solidarności. Walentynowicz jest potrzebna także współczesnym Polkom i Polakom: powiem mocno, jako patronka dzisiejszych słabo opłacanych pracowników i pracowniczek, szczególnie tych, które (którzy) i dziś doświadczają wyzysku, w zupełnie innych realiach niż PRL-owskie. Równocześnie Anna Walentynowicz jest dobrym świadkiem pracy na rzecz polskich kresowych dziejów, na rzecz naszych rodaczek i rodaków żyjących w krajach byłego ZSRS.
Nie jest niczym odkrywczym stwierdzenie, że Polki i Polacy są podzieleni, że także pamięć o Smoleńsku jest podzielona. Żadnych szans na zmianę nie daje również oburzanie się na „tamtych”. O ile nigdy nie należy zapominać o możliwości złej woli, świadomych kłamstwach i bardzo przyziemnych interesach, które karmią się konfliktami, o tyle powinniśmy też naprawdę starać się wciąż mówić do nieprzekonanych. Tym bardziej że w ciągu ostatnich siedmiu lat w życiu publicznym przybyło osób coraz młodszych, które dopiero uczą się polskiej historii. Sądzę, że one mają prawo poznać kobiety i mężczyzn, którzy zginęli w Smoleńsku, i że najlepszym sposobem na leczenie ran i konfliktów jest rzetelna praca na rzecz dobrej pamięci.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#Katastrofa smoleńska #Smoleńsk
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Wołodźko