Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Złe zatrudnienie, złe instytucje

Instytucje publiczne w Polsce, te same, które powinny dbać o cywilizowane standardy zatrudnienia, coraz częściej stają się siedliskiem patologii.

Instytucje publiczne w Polsce, te same, które powinny dbać o cywilizowane standardy zatrudnienia, coraz częściej stają się siedliskiem patologii. Przez lata rządów Platformy Obywatelskiej mało o tym mówiono i zbyt mało z tym realnie zrobiono, stąd problem wraca jak bumerang.

Ludzie mają dość – tak szeregowi pracownicy, jak i prywatni przedsiębiorcy, którzy wykonują różnorakie usługi na rzecz sądów, uczelni, ośrodków kulturalnych, dużych instytucji publicznych i ledwo dyszą, ponieważ państwo zamawia u nich usługi, za które chce płacić coraz mniej i mniej. Również w tej kwestii jako społeczeństwo ponosimy coraz wyższe koszty neoliberalnej polityki taniego państwa.

W połowie lutego 2016 r. Konfederacja Lewiatan opublikowała „listę wstydu”, czyli spis placówek publicznych, które wbrew obowiązującemu już prawu w budżetach na usługi nie uwzględniają płacy minimalnej – czy szerzej: rezygnują z klauzul społecznych, które dają możliwość tworzenia bardziej cywilizowanych miejsc pracy. Lekceważenie tych standardów powoduje choćby to, że wyłonione w przetargach firmy nie mogą zagwarantować płac w wysokości przynajmniej minimalnego wynagrodzenia. Najbardziej cierpią na tym pracownicy, którzy są coraz bardziej zagrożeni dołączeniem do grupy pracujących ubogich. Nierzadko są to sprzątaczki i ochroniarze, często ludzie starsi: tuż przed emeryturą lub dorabiający sobie do niskich świadczeń.

Pracuj i milcz

Warto dodać, że w wypadku tych ludzi niskie wynagrodzenie równa się ciężkiej i czasochłonnej harówce. Wszak pracujący ubogi to człowiek, któremu nie tylko mało płacą; to również człowiek, który większość życia spędza poza domem, pozbawiony czasu na prywatność, a nawet intymności. Pracujący ubodzy to często ludzie chronicznie zmęczeni i niewyspani; zatroskani o to, czy nie wystawiają na zbyt wielką próbę więzi ze swoimi najbliższymi, nierzadko bez skargi znoszący przytłaczającą niepewność jutra. Bo kto chciałby ich słuchać w świecie takim jak nasz? Powiem to mocno: w kraju, w którym przy okazji uroczystych obchodów beneficjenci transformacji chętnie przypominają pierwszą Solidarność i jej walkę o godne życie, istnieje milczące przyzwolenie na współuczestnictwo państwa w wyzysku utajonym, ale stymulowanym przez jego instytucje.

Przygotowana przez Konfederację Lewiatan lista wstydu jest dość obszerna. Znalazły się na niej między innymi Łódzki Urząd Wojewódzki, Krakowskie Pogotowie Ratunkowe, Urząd Dozoru Technicznego Warszawa, Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy, Filharmonia Gorzowska, Sąd Rejonowy w Legnicy. To skandal, że właśnie instytucje publiczne psują rynek polskiej pracy i współprodukują najuboższych pracujących – pozornie nie brudząc sobie rąk, bo one tylko „zamawiają usługi”. Jakem socjalista, cieszę się, że to właśnie pracodawcy podnoszą tę sprawę na forum publicznym i politycznym. Także dlatego, że ważna część opinii publicznej ich głosu słucha jednak uważniej niż na przykład związkowców.

Niskie ceny, żadna jakość

Na fakt, że mamy do czynienia z więcej niż niepokojącym zjawiskiem, wskazuje również współpraca organizacji pracodawców i związków zawodowych w omawianej sprawie. To porozumienie ponad podziałami powinno dać do myślenia klasie politycznej, a także mediom, szczególnie mediom publicznym. Konkrety? Bardzo proszę: wspólny apel Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, ówczesnego Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, Konfederacji Lewiatan do samorządów o zatrudnianie na etacie w przetargach publicznych z maja 2015 r.; porozumienie związków zawodowych i organizacji pracodawców (NSZZ Solidarność, OPZZ, Pracodawcy RP, Konfederacja Lewiatan, Forum Związków Zawodowych) w sprawie projektu nowej ustawy – Prawo zamówień publicznych z lipca 2015 r. czy wreszcie apel Konfederacji Lewiatan, NSZZ Solidarność, OPZZ do premier Beaty Szydło w sprawie klauzul społecznych w zamówieniach publicznych z listopada 2015 r.

Katarzyna Duda, badaczka Ośrodka Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle’a, autorka raportu „Outsourcing usług ochrony oraz utrzymania czystości. Wpływ publicznego dyktatu najniższej ceny usług na warunki zatrudniania pracowników przez podmioty prywatne”, mówi „Codziennej”, że dotychczasowe apele adresowane do państwa zawierały postulaty wymagania zatrudniania na umowach o pracę oraz wybierania ofert na podstawie innych kryteriów niż cena. Inicjatywy te podejmowane były przez pracodawców w interesie własnym. Dlaczego? „Obecne reguły zamówień publicznych zachęcają do konkurencji niskimi cenami usług. Dla pracodawców nie jest to jednak opłacalne, gdyż często oferowane koszty nie pozwalają wywiązać się z umowy. W konsekwencji instytucje nakładają na nie wysokie kary bądź zrywają współpracę, wskutek czego wiele firm już upadło. Co ciekawe, przyjęta przez instytucje publiczne reguła oszczędności na kosztach pracy wywodzi się ze świata biznesu. Inicjatywa pracodawców to protest firm, które same doświadczają niekorzystnych skutków praktyk, będących dotąd ich domeną” – wyjaśnia badaczka.

Raport „Outsourcing usług” poświęcony jest m.in. sytuacji osób pokrzywdzonych przez niekorzystny dla szeregowych pracowników i prywatnych usługodawców system zamówień publicznych. Ale czy tylko oni na tym cierpią? Tajemnicą poliszynela jest to, że w niektórych instytucjach publicznych nie ma zwykłych środków czystości albo brakuje nawet papieru toaletowego. Tak skalkulowano cenę wykonywanej usługi, by było jak najtaniej. Czyli kiepsko. Tak, mówimy o Polsce na początku XXI w.

Domniemany familiaryzm

Do myślenia dają również zawarte w dokumencie wypowiedzi dwóch sprzątaczek z Poznania. Pierwsza z nich stwierdza: „Muszę pracować, gdyż mam mamę w domu opieki, koszt jej pobytu w nim wynosi 2000 zł. Mama pracowała w zakładach dziewiarskich 30 lat i przechodząc na emeryturę, dostała 800 zł, teraz jest to niewiele więcej. Muszę dopłacać do jej pobytu całą swoją emeryturę w wysokości 1300 zł. A żeby sama przeżyć, muszę pracować. Gdybym miała 2000 zł emerytury, nie pracowałabym”. Druga mówi: „Jak odchodziłam na emeryturę, dostałam 960 zł. Teraz mam 1300 zł, co nie wystarcza mi na przeżycie, bo mam kredyt, rata spłaty wynosi 420 zł. Jak opłacę rachunki zostaje mi z niej 100 parę złotych. Kredyt był potrzebny, żeby zrobić w domu podstawowe remonty. Aby przeżyć, muszę pracować”. W socjologii takie aspekty rodzimego modelu antyspołeczno-gospodarczego (tak go sobie po imieniu nazwijmy) określa się mianem domniemanego familiaryzmu. Polega to na przerzuceniu niemal wszystkich kosztów funkcjonowania w społeczeństwie na rodziny – przy stopniowej komercjalizacji całej rzeczywistości i braku efektywnego wsparcia systemowego/strukturalnego.

Aż chce się zapytać: czy publicznym instytucjom brak wstydu, czy może sumienia? Podobno chodzi o pieniądze. Jak zwykle.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Wołodźko