Zmiany obiecane przez Prawo i Sprawiedliwość w kampanii wyborczej i prezydenta Andrzeja Dudę w kampanii prezydenckiej w dużej mierze się pokrywają. Nie dziwi więc współdziałanie rządu, Sejmu i prezydenta w ich realizacji. Dla głowy państwa jednak sytuacja jest szczególna, bo ustawiając się w pierwszej linii na froncie walki – traci nie tylko na wizerunku, ale i możliwości jednoczenia Polaków - pisze Samuel Pereira w "Gazecie Polskiej Codziennie"
Mariusz Kamiński i jego współpracownicy zostali przez prezydenta ułaskawieni w dniu zaprzysiężenia rządu i nominacji nowych ministrów. Taka decyzja – z punktu widzenia umożliwienia pracy dla nowego ministra koordynatora służb specjalnych – była niezbędna. Decyzja ta była również ważna w wymiarze symbolicznym. Po poprzedniej decyzji sądu, który uznał racje Kamińskiego, wyrok sędziego Wojciecha Łączewskiego z oczywistych względów musiał budzić wątpliwości. Prezydent Duda, który wygrał wybory, (w kampanii wyborczej podkreślając, że w Polsce niezwykle ważne jest wspieranie tych, którzy walczą z korupcją) – miał pełne prawo taką decyzję podjąć. Schody zaczęły się wtedy, gdy okazało się, że ta decyzja nie została odpowiednio przygotowana pod kątem merytorycznym i sposobu jej przekazania przez Pałac Prezydencki. Dzięki swoistym „występom” prezydenckiego ministra, Andrzeja Dery powstał chaos komunikacyjny. Raz słyszeliśmy, że decyzję o ułaskawieniu podjął prezydent z własnej inicjatywy, raz, że to jednak Mariusz Kamiński wystąpił z takim wnioskiem. Jak donoszą wróbelki z Pałacu stało się tak, bo minister Dera pytany, kto był sprawcą – nie wiedział, a mimo to postanowił na to pytanie – strzelając - odpowiedzieć.
Minister przepytywany na schodach
Cała sprawa szybko wpisała się w polityczną wojnę, a konferencje prasowe ministra Der: raz w nocy przed budynkiem Kancelarii Prezydenta na ul. Wiejskiej, raz przy stoliku dziennikarskim, gdzie byle polityk może wystąpić, oraz rajd po studiach telewizyjnych i radiowych – sprowadziły prezydenta do jednego z wielu niewyróżniających się aktorów debaty publicznej. Można się oczywiście zarzekać, że „to tylko PR”, a najważniejsze są fakty i działania. Nie zgadzam się z tym argumentem. Prezydent w Polsce jest jeden, jego rola jest niezwykle istotna, a i jego osobisty mandat, jako osoby wybranej w bezpośrednich wyborach – najmocniejszy w naszej demokracji. Nie widzę powodu, dla którego jego współpracownicy, zachowując się jak posłowie z ostatnich ław, mieli obniżać rangę swojej funkcji. Każdy obywatel miałby więcej powodów do dumy ze swojego prezydenta, gdyby nie tylko on, ale i jego ludzie, występując publicznie dbali o prestiż i wizerunek samego tego, kogo reprezentują. Jest to tym bardziej istotne, że angażując się w każdą bieżącą utarczkę polityczną – łatwo dać argument tym, którzy prezydenta mają za kolejnego przedstawiciela PiS. Decyzje prezydenta powinny być jasne i zrozumiałe, ale i skutecznie komunikowane nie tylko dla jego zwolenników, którzy po prostu ufają, że to, co robi, robi dla dobra Polski. Jest cała grupa wyborców, którzy z różnych względów takiego zaufania nie mają, ale nawet, jeśli nie jest to „ich prezydent” oczekują, że po prostu będzie działał profesjonalnie, również pod kątem prawnym, a swoje decyzje argumentował w sposób zrozumiały dla każdego. Szczególnie, że Andrzej Duda jest prezydentem z doświadczeniem prawniczym oraz osobą, która w swojej kampanii podkreślała wagę działania wspólnotowego i wsłuchiwania się w potrzeby wszystkich Polaków.
Jestem daleki od pochwalania działania PO i sędziów w sprawie ustalania składu Trybunału Konstytucyjnego. Kierownictwo TK nie mogło chyba bardziej wyraźnie niż w ostatnich tygodniach pokazać, że realizują założenia jednej partii. Gdy Platforma rozpoczęła w czerwcu skok na Trybunał, pisząc – jak się później okazało – niekonstytucyjną ustawę, sędziowie nie protestowali. Co więcej: wspierali PO ze wszystkich sił. Dziś jęki i histeria z powodu faktu wykorzystania platformerskiej ustawy przez Prawo i Sprawiedliwość mogą budzić jedynie śmiech, bądź zażenowanie. To jednak nie daje usprawiedliwienia prezydentowi, że w ten, a nie inny sposób działał ws. TK.
Nocne nominacje
Spotkanie z przedstawicielami klubów parlamentarnych było nie tylko za późno zorganizowane, ale i przygotowane nieprofesjonalnie. Zamiast informacji po jej zakończeniu, o tym, kto jakie stanowisko przedstawiał (ujawnił to dopiero później Paweł Kukiz), Kancelaria Prezydenta w osobie ministrów Adama Kwiatkowskiego i Małgorzaty Sadurskiej ogłosiła mniej więcej tyle: „Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy i dobrze, że się spotkaliśmy i porozmawialiśmy”. Już następnego dnia nikt o spotkaniu nie pamiętał, a atmosfera sporu ani trochę nie spadła. Faktycznie dopiero w czwartkowym orędziu prezydent Andrzej Duda przedstawił najważniejszy ws. tego sporu argument: Trybunał Konstytucyjny w założeniu musi być instytucją demokratyczną, a więc jego skład musi być również pluralistyczny. Na obecnym etapie, nawet z 5 członkami zaproponowanymi przez Prawo i Sprawiedliwość – wciąż większość w nim ma Platforma. Oznacza to, że PiS, które po ostatnich wyborach zdobyło rekordową liczbę posłów w Sejmie, pozwalającą na samodzielne rządy – większość w Trybunale osiągnie dopiero w 2017 r. Te argumenty wcześniej nie pojawiały się ani w przekazie PiS, ani w przekazie prezydenta. To dzięki temu wrogie im media i totalna opozycja, jaką jest dziś PO, mogły skutecznie wmówić Polakom, że decyzja PiS to „przejęcie” Trybunału. Identyczna sytuacja miała miejsce w przypadku przyjęcia ślubowania nowych, mianowanych przez Dudę członków TK. Nie, nie zgadzam się z tym, że musiało się to odbyć w nocy i bez obecności kamer, bądź chociaż transmisji z wydarzenia w Internecie. Ani nie było to niezbędne, bo uroczystość, można było to zorganizować np. o 7 rano, ani nie pomaga to budowaniu prestiżu głowy państwa.
Marsowe oblicze prezydenta
To wszystko sprawy PR-owe, wizerunek, a to przecież nie jest najważniejsze – powie ktoś. Otóż nie. Jeśli po blisko miesięcznym „grillowaniu” nowej władzy, które doszło do absurdalnego poziomu zarzutów o „zamach na demokrację”, prezydent staje się „twarzą” politycznej wojny. Nie jest to sytuacja pożądana z punktu widzenia autorytetu i siły głowy państwa. W niedzielę minęły cztery miesiące od zaprzysiężenia Andrzeja Dudy i przed nim jeszcze ponad 4,5 roku rządów, jednak już dziś zbliża się do cienkiej granicy, gdzie na zawsze będzie zmuszony działać z łatką „pisowski prezydent”. Wówczas dojdzie do sytuacji niekorzystnej zarówno pod kątem wizerunkowym, jak i możliwych opcji działania. Wyborcy, nawet krytyczni wobec Platformy i jej kopii - Nowoczesnej, którzy jednocześnie nie są zwolennikami partii Jarosława Kaczyńskiego będą postrzegać Andrzeja Dudę jako Bronisława Komorowskiego à rebours. Zdecydowanie nie będzie to sytuacja sprzyjająca celowi podstawowemu: budowaniu wspólnoty Polaków.
Tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" pod tytułem "Prezydent na cienkiej linii"
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Samuel Pereira