Przed Polską interesujące tygodnie na scenie politycznej. Jednym z powyborczych wariantów jest czas zarządzania państwem przez organy reprezentujące odmienne opcje polityczne. Takie okresy, gdy występowały znaczące różnice zdań między prezydentem a radą ministrów i parlamentem, były już w historii III RP. Pytanie: czy jeśli obecnie do tego dojdzie, stan ten będzie trwał do końca kadencji obecnego prezydenta?
Okresy kohabitacji zdarzyły się tuż po obaleniu komunizmu – najwyższy urząd w państwie piastował Wojciech Jaruzelski, a w parlamencie większość miała demokratyczna opozycja. Następnie nadeszły rządy postkomunistów z PSL, którzy musieli współpracować z Lechem Wałęsą. Później zaś nastąpiły dwie kadencje Aleksandra Kwaśniewskiego – druga była naznaczona współrządzeniem z Jerzym Buzkiem z AWS. To, co najbardziej pamiętamy, to prezydentura Lecha Kaczyńskiego i rządy Donalda Tuska, z tragicznym finałem pod Smoleńskiem w 2010 r.
Komentatorzy wylali już morze atramentu, aby wykazać przyczynę nieuzyskania przez Zjednoczoną Prawicę większości parlamentarnej. Z najważniejszych kwestii należy przypomnieć: słabe jedynki na listach, łopatologiczna kampania nastawiona na żelazny elektorat, brak oferty dla młodych i przedsiębiorców, skupianie się na negatywnym przekazie uderzającym w Tuska, niemal kalka z przegranych przez PO wyborów w 2015 r. To, co było jednak decydujące, to zlekceważenie przeciwnika. W 2015 r. pierwsze skrzypce grała oddolna mobilizacja, Ruch Kontroli Wyborów, stowarzyszenie Solidarni 2010, kluby „Gazety Polskiej”. Teraz zmobilizowały się „lemingi”. Nie tylko podczas dwóch marszów Tuska, wyśmiewanych przez obóz rządzący, niemogący zdobyć się na pospolite ruszenie. Kluczowe okazały się matematyka wyborcza i manipulacja referendum. Obywatelska Kontrola Wyborów była inicjatywą KOD. Kodziarze i ich sojusznicy odgryźli się na władzy, przedstawiając referendum jako zmanipulowany projekt polityczny. Członkowie komisji sympatyzujący z opozycją zostali poinstruowani, aby pytać wyborców, czy wydać karty referendalne, zniechęcając ich tym samym do uczestnictwa w plebiscycie.
Ważna była także turystyka wyborcza. Zaprzyjaźnieni z opozycją „niezależni i niezłomni politolodzy” obliczyli, że nie każdy głos wyborczy jest wart tyle samo. Głosy w dużych miastach ważyły mniej niż na obrzeżach. Ponadto w stolicy spodziewano się rekordowych dodatkowych głosów z zagranicy. W komisjach poza granicami kraju zarejestrowało się ponad 600 tys. wyborców, ogólnie sprzyjających opozycji. Warszawę można więc było sobie odpuścić, wziąć do ręki kartę do głosowania i udać się tam, gdzie dodatkowym głosem można było wesprzeć opozycję.
Tak też się stało. Zagranica zmiażdżyła obóz rządzący. KO, Nowa Lewica i Trzecia Droga otrzymały z zewnątrz 71,86 proc. głosów. Tam, gdzie można było wspomóc swoich kandydatów, tworzyły się gigantyczne kolejki, w których wyborcy, najczęściej młodzi ludzie, oddawali głosy długo po tym, jak opublikowano wstępne wyniki głosowania. Rekordowa frekwencja utopiła marzenia PiS o większości. Turystykę wyborczą wybrało ponad 1,1 mln osób, ponad trzy razy więcej niż cztery lata temu. Opozycja uruchomiła serwis Glosujtam.pl, który szczegółowo informował, dokąd pojechać, aby pomóc w zebraniu odpowiedniej liczby głosów. I tak mieszkańcy Warszawy jeździli na obrzeża województwa, wrocławianie do Legnicy i Wałbrzycha, a innych namawiano do wyjazdu do Krakowa czy Kielc itd.
Po wyborach osiem lat temu zwolennicy Platformy rwali sobie włosy z głowy, grozili masowymi wyjazdami za granicę i straszyli upadkiem demokracji. Przez ostatnie lata udowodnili, że demokracja ich nie interesuje. Interesuje ich jedynie powrót do władzy, wszystkimi dostępnymi środkami. Zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów gremialnie rzucili się do ogłoszenia światu, że wybory wygrali, mimo że najwięcej głosów uzyskało PiS. Oczywiście wszystko po to, aby wywierać nacisk na prezydenta, by pogwałcił zwyczaj powierzenia misji tworzenia rządu zwycięskiej partii.
Naciski miały wiele form. Donald Tusk i Aleksander Kwaśniewski namawiali Andrzeja Dudę do współpracy z opozycją, w imię poszanowania woli tej grupy wyborców, którzy wsparli opozycję. Nie wyjaśnili jednak, dlaczego prezydent ma porzucić wyborców, którzy w większości poparli rząd. Do prezydenta przymilali się także politycy Trzeciej Drogi i Lewicy. Kuriozalne są zwłaszcza umizgi Lewicy, która szła do wyborów z postulatem postawienia prezydenta przed Trybunałem Stanu. W myśl ich logiki prezydent miałby zdradzić środowisko, z którego się wywodzi, pomóc opozycji stworzyć rząd, aby móc zostać postawionym w stan oskarżenia.
Gdy powyborcza euforia ostygła, rozpoczęły się groźby. Prezydentowi zaczęto zarzucać, że nie szanuje demokratycznej woli obywateli. Szantażowano go także, że jeśli wbrew zwyczajowi politycznemu i własnym deklaracjom nie powierzy misji tworzenia rządu Tuskowi, opozycja „wyprowadzi ludzi na ulice”.
Równocześnie opozycja zaczęła wycofywać się rakiem ze składanych obietnic wyborczych. Okazało się, że zapowiedź Tuska wyjazdu po pieniądze z KPO do Brukseli to była tylko przenośnia. Przenośniami mogą się okazać także: utrzymanie świadczeń socjalnych wprowadzonych za rządów PiS, rewolucja obyczajowa lewicy (oby!), wprowadzenie handlu w niedziele i wiele innych. Powróciła retoryka „piniędzy ni ma i nie będzie…”. Ryszard Petru przyznał, że część obietnic wyborczych trzeba odłożyć w czasie.
Okazuje się, że narracja o braku pieniędzy w budżecie ma przykryć fakt, iż opozycja nie jest gotowa do rządzenia państwem. Przecież mimo gigantycznych transferów socjalnych ostatnich lat obecny dług publiczny jest i tak niższy niż za rządów Tuska, gdy ludzie pracowali za głodowe pensje, a na rynku szalało bezrobocie.
W powyborczych scenariuszach główną rolę odgrywa prezydent. Opozycja próbuje kusić Andrzeja Dudę współpracą. Jednym z wysuwanych przez nią wabików jest pytanie: co będzie robił po zakończeniu drugiej kadencji? W jej rozumieniu prezydent miałby pójść drogą Donalda Tuska, który robił karierę w instytucjach europejskich, bądź Aleksandra Kwaśniewskiego, który został cichym lobbystą. Nie wyobrażają sobie, że po zakończeniu służby Andrzej Duda będzie dalej pracował dla ojczyzny, tak jak robią to eksgłowy państw w Stanach Zjednoczonych.
Prezydent Duda zapowiedział konsultacje z szefami wszystkich partii. Misję tworzenia rządu powierzy zaś Prawu i Sprawiedliwości. Czy zwycięskie ugrupowanie utworzy rząd? Są na to małe szanse. Oznaczałoby to przeciągnięcie na swoją stronę grupy konserwatywnych posłów np. z PSL. Dziś to jednak wydaje się mało prawdopodobne. Podobny zabieg nie udał się cztery lata temu w Senacie.
Co będzie się działo, gdy rząd utworzy opozycyjna koalicja? Związki, w których ściera się wiele partii, liderów i ambicji, są zwykle jednokadencyjne. Znów narzucają się skojarzenia z AWS, która szybko rozpadła się na drobne. Pierwszym sprawdzianem dla opozycji będzie ustawa budżetowa. Jeśli opozycji nie uda się uchwalić budżetu na 2024 r., a ma na to czas do końca roku, w ciągu czterech miesięcy od przedłożenia Sejmowi projektu prezydent może w ciągu dwóch tygodni zarządzić skrócenie kadencji parlamentu. Scenariusz przyspieszonych wyborów jest więc wysoce prawdopodobny. Przedtem jednak będziemy świadkami festiwalu kłótni o stanowiska i kwestie programowe.
Autor jest założycielem i dyrektorem Instytutu Globalizacji (www.globalizacja.org)