Donald Tusk zwołuje pospolite ruszenie. W czerwcu chce demonstrować przeciwko drożyźnie. Na tej samej zasadzie można protestować przeciw chorobom czy niekomfortowej pogodzie. Na inflację przecież nie ma rady, wojna Putina dotyka wszystkie kraje Europy, a banki centralne dewaluują pieniądze już od ponad 50 lat.
Marsz planowany na 4 czerwca jest po prostu desperacką próbą mobilizacji opozycji do kolejnego zrywu, czego próbowali przedtem Mateusz Kijowski czy Marta Lempart. Zwykle zaczynało się świętym oburzeniem, szczytnymi hasłami, a kończyło aferami i kompromitacją. Można więc przypuszczać, że tym razem będzie podobnie. Opozycja jest podzielona. Tusk nie jest człowiekiem, który potrafi jednoczyć. Tak więc nie należy spodziewać się tłumów. Naturalnie opozycja będzie jak zwykle zwozić działaczy albo statystów za stosownym wynagrodzeniem. Nie będzie to jednak marsz zjednoczonej opozycji, merytorycznie wytykającej słabości władzy. Czeka nas raczej zryw ostatniej szansy, próba aktywizacji tych, którzy zaraz potem rozjadą się na wakacje. To nie może się udać. Tusk jest politykiem przeszłości. Przeszłości, z którą Polacy dawno się rozstali i nie chcą już do niej wracać.