Jak pozostać w komitywie z dzisiejszą Rosją, a jednocześnie cieszyć się międzynarodowym poparciem i znaleźć dla siebie taryfę ulgową – taki dylemat stoi dziś przed politykami rządzącymi w Izraelu.
Rzecz w tym, że obecny rząd – jakkolwiek niezwykle opozycyjny wobec Benjamina Netanjahu – z Rosją stara się obchodzić w nadzwyczaj jedwabnych rękawiczkach. Netanjahu wprost deklarował, że Władimir Putin jest jego „drogim przyjacielem”, a jego następca Naftali Bennett udaje zatroskanego losem Ukrainy, ale ta troska bacznie dba o to, aby Putinowi nie urazić łapki. Urzędnicy izraelscy od 2019 roku na przykład odmawiają Ukrainie sprzedania programu szpiegującego Pegasus.
Z czego bierze się tak niejednoznaczne stanowisko Tel Awiwu wobec wojny na Ukrainie?
Pierwsza przyczyna delikatnego postępowania z Rosją jest ze wszech miar prozaiczna. Ostrożnie ocenia się, że w obecnym Izraelu mieszka dziś co najmniej 1,5 mln przybyszów bądź wprost pochodzących z terenów dawnego Związku Sowieckiego, bądź mających silne związki rodzinne z terenami obecnej Rosji. Rząd dusz nad większością z nich sprawuje – pochodzący z Kiszyniowa – syn żołnierza Armii Czerwonej, ale także zesłańca na Syberię, Awigdor Lieberman. Bez niego właściwie nie może się obyć żadna izraelska koalicja rządowa. Gdy Lieberman był izraelskim ministrem spraw zagranicznych, Izrael nie potępił aneksji Krymu przez reżim Putina. Zresztą sam prezydent Rosji nazywał karierę Liebermana „błyskotliwą”, a wizyty lidera rosyjskiej diaspory w Izraelu powodowały w Moskwie znaczne poruszenie, gdyż były wręcz „koleżeńskie”. Koalicja Bennetta, choć warunki gry w samym Izraelu nieco się zmieniły, także musi kokietować „rosyjską mniejszość”, wśród której roi się od sentymentalistów idealizujących przeszłość Związku Sowieckiego oraz „realistów” ceniących Putina jako „skutecznego gracza”. Dość wspomnieć całkiem niedawne wspólne wystąpienia Netanjahu i Putina, w których sugerowali współudział Polaków w mordowaniu Żydów podczas II wojny światowej. Dodać należy, że i obecna – stosunkowo chwiejna – koalicja rządowa w Izraelu nie mogła odbyć się bez kolegi Putina – Liebermana. Teraz pełni on funkcję ministra finansów i jest jednym z głównych orędowników zachowywania przez Izrael jak największego dystansu wobec chóru państw potępiających Rosję za agresję na Ukrainie.
Powód drugi, dla którego Izrael nader oszczędnie cedzi słowa dezaprobaty wobec polityki Putina, jest natury militarnej. Otóż Rosja dysponuje w Syrii dywizjonem lotniczym i niezłym systemem obrony przeciwlotniczej. Izrael chcąc bombardować cele na terenie tego państwa – a zdarza mu się to coraz częściej – właściwie musi uzgadniać te akcje z rosyjskim kierownictwem. W przeciwnym wypadku rosyjskie pociski mogłyby poszatkować dzielnych izraelskich pilotów.
Trzecim powodem nadzwyczajnej słabości Izraela wobec Rosji jest wspólna polityka historyczna, którą – solidarnie i wzajemnie się wspierając w kłamliwej narracji – uprawiają Niemcy, Rosja i… Izrael. Jest ona nakierowana na zdjęcie głównej odpowiedzialności z Niemiec za zbrodnie II wojny światowej i przeniesienie jej na tzw. winowajcę zastępczego, czyli kraje Europy Środkowej, ze szczególnym akcentowaniem „win” Polski. Z tej polityki korzystała też entuzjastycznie Rosja Putina, która tym samym zamazywała zbrodnie popełnione przez reżim sowiecki na Polakach.
Jest jeszcze czwarty powód, dla którego Izrael chodzi na palcach wokół kremlowskiego reżimu. To rachuby na odegranie zyskownej roli mediatora w toczącym się właśnie konflikcie wojennym Rosji i Ukrainy. Izrael jest przytułkiem dla wszelkiej maści oligarchów z Rosji i Ukrainy. Dość przypomnieć, że obywatelstwo Izraela posiada zarówno obermafioso z Kijowa Siemion Mogilewicz, jak i główny oligarcha Ukrainy Ihor Kołomojski – jeden z głównych sponsorów sekty Chabad Lubawicz. Izraelskie papiery pozyskał także niedawny jeszcze pieszczoszek Putina Roman Abramowicz, który teraz szykowany jest (przy wsparciu Zełenskiego) na głównego negocjatora mogącego doprowadzić Putina do stołu rokowań.
O rolę tytularnego „rozjemcy – negocjatora” rywalizują dziś Izrael i Turcja. Naturalnie – jeśli tylko zechcą – takiej misji mogą się podjąć także komunistyczne Chiny (nie bardzo jest to jednak do przełknięcia dla USA). Jeśli Izraelowi uda się przejąć w tych rozmowach inicjatywę, to znów spłynie do tego kraju deszcz miliardów dolarów – i będą to nie tylko zamówienia kierowane do izraelskich firm, lecz także fortuny rosyjskich oligarchów, którym w pobliżu Kremla robi się ostatnio coraz duszniej. Przyglądajmy się zatem, kiedy na przykład Oleg Deripaska nagle zostanie obywatelem Izraela i tym samym wymknie się stosowanym wobec Rosji sankcjom Zachodu. W Polsce zresztą interesy firmy Strabag, w której Deripaska miał pokaźne udziały, mają się jak najlepiej.