John Zorn nie może pochwalić się powszechną popularnością jak Pat Metheny czy Herbie Hancock, ale tak oddanych fanów jakich ma ten nowojorski awangardowy kompozytor i saksofonista, mogą mu pozazdrościć nawiększe gwiazdy pop. W kuluarach słychać było rozmowy po angielsku, rosyjsku, węgiersku, licznie przybyła też diaspora żydowska. Bo wyjątkowy program, przygotowany trochę jako retrospektywa z okazji 60 urodzin, John Zorn prócz Warszawy, zaprezentował jeszcze tylko w dwóch europejskich miastach.
Wczorajszy, czterogodzinny koncert w ramach Warsaw Summer Jazz Days zostanie zapamiętany jako jedno z największych wydarzeń sezonu. Jak zwykle w przypadku tego artysty, do ostatnich chwil przed koncertem było bardzo nerwowo. Trwały przepychanki z techniką TVP, kamerami, fotoreporterami. Ale gdy zabrzmiały pierwsze dźwieki, Zorn wydawał się szczęśliwy, rozluźniony, wylewnie wręcz przyjazny.
Artysta sprowadził do Polski siedem radykalnie różnych projektów i można było zobaczyć, że porusza się świetnie w każdym z tych gatunków. Jest znakomitym mistrzem niemalże pastiszu, co pokazał w piosenkowych tematach z tekstami m.in Lourie Anderson. Wokaliści - Mike Paton, Jessie Harris i Sophia Rei w piosenkach podszytych rumbą, czy leciutką bosanową, pokazali zupełnie nieznane oblicze troszkę rozleniwionego Zorna, jakby z Ameryki lat 50/60 - rodem z filmów Quentina Tarantino.
Choć nikt się takiej muzyki nie spodziewał, godzinny set wywołał istną owację publiczności. Następne projekty, to Zorn jakiego w ogóle nie znamy. Najpierw trio. Ale to było pseudo jazzowe trio, bo większość partytury, jak w muzyce współczesnej, była precyzyjnie zapisana. Kompozytor większość koncertu siedział na scenie, dyrygując zespołem, a muzycy posłusznie realizowali partyturę jak jeden instrument. Potem pojawił się kwintet wokalny. Pięć pań zaśpiewało coś na kształt 20 minutowego poematu muzycznego, o życiu średniowiecznej mistyczki Hildegardy z Bingen. Zabrzmiało to tak, jak by do jednego tygla włożyć muzykę współczesną, wszystko co zrobił Hilliard Ensamble, oraz, w dużym cudzysłowie, Manhatan Transfer.
(foto: Krzysztof Machowina)
Takiego poziomu wykonawczego jak żyję, jeszcze nie słyszałem. Artystycznie i wykonawczo, to było coś, co dosłownie wbiło ludzi w fotele. Publiczność festiwalu nastawiona na jazzową awangardę, w niezwykłym skupieniu wysłuchała kompozycji, które mogą być ozdobą najlepszych festiwali muzyki współczesnej.
Potem wyszedł kwartet smyczkowy z utworami, które dla polskiego odbiorcy może nie były zaskoczeniem, bo brzmiały trochę jak muzyka Lutosławskiego czy Witolda Szalonka. Zaskoczeniem było to, że tak solidną kompozycje na kwartet napisał John Zorn. Przyzwyczajeni postrzegać go jako jazzmena, czy przedstawiciela nurtu radical jewish culture, właśnie w tej części koncertu zobaczyliśmy go jako artystę pretendującego do miana kompozytora muzyki współczesnej i to bez żadnej taryfy ulgowej. Diametralnie inna była kolejna część, czyli opowieść o Templariuszach. Rockowa, ostra, brzmiąca jakby The Doors połaczyć z radykalnym trashmetalem typu Slayer czy Pantera. Tutaj Paton pokazał całe możliwości swojego warsztatu wokalnego, od nastrojowego śpiewu jaki pamiętamy z ostatniego okresu the Doors, gdy Morrison bardziej już czuł się poetą niż rockmannem, do przerażającego wrzasku. Ostatnia niezwykle entuzjastycznie przyjęta część, to znane już The Dreamers i Electric Masada.
Dwie różne stylistycznie formy podały sobie ręce, znakomicie uzupełniając się.
Tu wreszcie leader pojawił się z saksofonem, grając często na nim tylko jedną ręką, gdy drugą pewnie prowadził orkiestrę. Oryginalność, wszechstronność i zachałnna wręcz penetracja tak różnych gatunków musi budzic najwyższy szacunek. Zorn udowodnił, że potrafi znaleźć artystyczną niszę i znakomicie ją zagospodarować. To cenne, że ten wyjątkowy koncert został zarejsetrowany przez TVP. Było już grubo po północy gdy publicznośc wywołała jeszcze artystów na bis.
Źródło: niezalezna.pl
Piotr Iwicki