Kiedy czujesz, że masz do czynienia z łotrem, ale jednocześnie możesz na tym kontakcie dobrze zarobić, to wiedz, że właśnie doświadczasz tzw. mieszanych uczuć. Od rozstrzygnięcia takiego dylematu zależy jednak, czy nadal pozostaniesz przyzwoitym człowiekiem, czy upodobnisz się do owego łotra – wciągając się w jego świat. Tak mniej więcej można przedstawić współczesne rozterki nowego kanclerza Niemiec.
Kanclerz Scholz dobrze wie, że na interesach z Władimirem Putinem można dobrze i stosunkowo łatwo zarobić. Cała kilkudziesięcioletnia spuścizna polityczna – na pewno od czasów Helmuta Kohla, o Gerhardzie Schroederze nie wspominając – przekonuje go, że ma kontynuować tradycyjną ścieżkę niemieckiej polityki zagranicznej: zyskowną przyjaźń z Moskwą.
Teraz, kiedy Merkel stosunkowo łatwo wysprzątała Unię Europejską, kiedy za burtę UE wydostała się Wielka Brytania, nic już nie przeszkadzało Niemcom budować IV Rzeszę opartą na absolutnej dominacji ekonomicznej w Europie. Na dodatek doskonałe relacje z Putinem sprawiały, że podział wpływów i wzmacnianie własnych ekspansjonistycznych aspiracji były już na wyciągnięcie ręki.
Putin nie chciał wiele – ot, pozostawienie w jego strefie wpływów Ukrainy, Białorusi, częściowe pozbycie się NATO z republik przybałtyckich i pewne wpływy do linii Wisły w Polsce. Reszta miała pozostawać w oddziaływaniu niemieckiej machiny ekspansji. Niemcy nie miały też zbyt wielkiego entuzjazmu do swojego członkostwa w NATO, co znakomicie poprawiało humor rosyjskiemu prezydentowi. Idylla trwała, gdy nagle... we wszystko wmieszał się Donald Trump i wsparł marzenia Europy Środkowej o zbudowaniu niezależnego bloku politycznego państw tzw. Międzymorza. Niemcy wewnętrznie zawrzały i natychmiast – wraz z Rosją – przystąpiły do torpedowania tej inicjatywy. Działo się tak, gdyż W.W. Putin znakomicie rozumiał Niemcy, wszak przez kilka lat był oficerem KGB działającym w Dreźnie i zajmującym się prowadzeniem takich agentów jak na przykład Matthias Warnig czy ludzie z drugiej generacji Frakcji Czerwonej Armii (RAF). Zwłaszcza ten ostatni fragment jego niemieckiej działalności osnuty jest wymuszoną mgłą tajemnicy. Jak by to bowiem wyglądało, gdyby powszechnie mówiło się o tym, że Putin wspierał terrorystów i być może pomagał im w akcjach, które prowadziły do morderstw i śmierci niewinnych ludzi? Co prawda Putin miał już na sumieniu prowokacje, które doprowadziły do wybuchu drugiej wojny czeczeńskiej, opowiadał mi o tym Jurij Felsztyński, który drobiazgowo zbadał te wydarzenia, ale przez długi czas politycy europejscy, a zwłaszcza niemieccy, zdawali się wcale o tych faktach nie pamiętać. Laureatka konkursu języka rosyjskiego Angela Merkel rozmawiała z prezydentem Rosji w wybranym przez nich języku. Projekt Nord Stream rozwijał się tak doskonale, że omal nie zbudowano drugiej nitki tego gazociągu, którego zasadniczym celem (ze strony rosyjskiej) było całkowite odcięcie m.in. Ukrainy i Polski od systemu dostaw rosyjskiego gazu do Europy. Nord Stream miał zapewnić Niemcom złoty interes – byliby największymi beneficjentami rozprowadzania rosyjskiego gazu do krajów całej Europy. Złoty niemiecko-rosyjski interes tak skutecznie zakneblował Niemców, że kiedy pozostałe kraje europejskie głośno już alarmowały, że nadchodzi agresja Rosji na Ukrainę, Niemcy trwały w wygodnym milczeniu.
Srogo na Niemcach zawiedli się sami Ukraińcy, którzy właśnie w Berlinie, a nie w Warszawie, upatrywali swojego największego sojusznika. Ostatecznie Niemcy zablokowały przestrzeń powietrzną dla transportów wojskowej pomocy dla Ukrainy, a gdy już – po agresji Putina – nie dało się dłużej milczeć wygodnie, jakby na ironię wysłali do Kijowa transport hełmów i niespecjalnie sprawnej amunicji. Putin, który w kremlowskich rozgrywkach o władzę był identyfikowany jako „zapadnik”, czyli zwolennik zwracania Rosji w stronę Zachodu, nagle podeptał wszelkie rachuby i wypowiedział Zachodowi wojnę. Ta wojna na razie toczy się na Ukrainie, ale w rzeczywistości jest ona sprawdzianem gotowości Zachodu, a szczególnie NATO, do udzielenia odpowiedzi na rosyjskie plany siłowego odbudowywania Związku Sowieckiego. Niemcy z ociąganiem i jedynie pod presją europejskiej opinii publicznej zdobyły się na potępienie działań Putina, czynią to jednak jakby półgębkiem, cały czas mając nadzieję na powrót do świetnych interesów z Moskwą.
Właściwie Niemcy znajdują się dziś w podobnej sytuacji jak Chiny. Dalekowschodnie mocarstwo stać jednak na nic nieznaczące i pokrętne deklaracje oraz praktyczne poparcie dla Rosji; Niemcy znajdują się pod presją Stanów Zjednoczonych i rachuby obliczone na słabe przywództwo Joego Bidena raczej się nie powiodły. Kompleks „głębokiego państwa” w Waszyngtonie odezwał się jednoznacznie i postawił Berlin w sytuacji alternatywy: albo kurs na Zachód, albo interesy z Rosją i Chinami!
Nowe niemieckie kierownictwo jest więc w dużo mniej komfortowej sytuacji niż Angela Merkel. Ciekawe też, czy Kijów bardziej realnie spojrzał na swoje marzenia o sojuszu z Berlinem ponad głową Warszawy?