Zdradzeni, oszukani, zlekceważeni… Wiele słów kołacze się w głowach kibiców, piłkarzy i dziennikarzy po decyzji, która spadła niczym grom z jasnego nieba w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Paulo Sousa podczas rozmowy telefonicznej poprosił prezesa PZPN Cezarego Kuleszę o rozwiązanie kontraktu za porozumieniem stron. Kulesza Portugalczykowi odmówił, ale trudno mieć złudzenia, że selekcjoner nadal pozostanie na swoim stanowisku. Słowa prezesa należy czytać jako sprzeciw wobec postępowania Sousy i przygotowanie do podjęcia kroków prawnych związanych z dochodzeniem odszkodowania.
Trudno znaleźć w historii polskiej piłki podobny przypadek, by polska reprezentacja została potraktowana w tak lekceważący sposób, wręcz upokorzona, jak stało się to za sprawą „siwego bajeranta”. To określenie nabiera teraz szczególnego znaczenia, gdy przez kilka dni Portugalczyk zapewniał, że sprawa jego odejścia to tylko plotki. Potem wyszło na jaw, że dogadał się z brazylijskim Flamengo w sprawie 2,5-letniego kontraktu.
Warto przyjrzeć się argumentacji, którą Sousa przedstawił Cezaremu Kuleszy. Według dyrektora biura zarządu PZPN Piotra Szefera portugalski szkoleniowiec swoją decyzję uzasadnił faktem, że otrzymał propozycję z jednego z najlepszych klubów świata i nie chce jej odrzucić. Trudno te słowa traktować poważnie, skoro przed Biało-Czerwonymi jest wciąż realna szansa wyjazdu na mistrzostwa świata, a chyba dla większości trenerów udział w takiej imprezie to największa sportowa nobilitacja, szansa i wyzwanie. Takie stawianie sprawy to policzek dla całego środowiska piłkarskiego w naszym kraju. Bez wątpienia chodzi więc o pieniądze, bo w brazylijskim klubie portugalski szkoleniowiec zarobi znacznie więcej niż w polskiej kadrze. Kompletnie niedorzecznie brzmi argument, że teraz jest dobry moment na zakończenie współpracy dla obu stron, bo jest dużo czasu (trzy miesiące), aby nowy trener przygotował Polaków do barażów. W istocie jest dokładnie odwrotnie: moment odejścia jest fatalny, właśnie ze względu na fakt, że pole manewru nowego selekcjonera będzie bardzo ograniczone.
Sprawę niespodziewanego odejścia Paulo Sousy należy rozpatrywać w kilku aspektach. Jednym z nich jest wymiar czysto sportowy. Bez wchodzenia w analityczne zawiłości trzeba jasno powiedzieć, że rok pracy Paulo Sousy jest okresem zmarnowanym. Nie udało się ani osiągnąć sukcesu w europejskim czempionacie, ani poprawić stylu gry Polaków. W wielu meczach było widać raczej regres w organizacji gry. Tłumaczenia portugalskiego szkoleniowca można włożyć między bajki. Sousa zachował się niczym lekarz, który rozpoczął operację pacjenta, a w jej trakcie porzucił pracę i pobiegł do innej placówki, gdzie lepiej płacą.
O ile Jerzy Brzęczek, przy różnych stawianych mu zarzutach, nie pozostawił po sobie spalonej ziemi, bo było wiadomo, jakim systemem Polacy grają, był szkielet drużyny, była przewidywalność, o tyle Portugalczyk zostawia w tej materii bałagan, bo niemal do końca był wierny swojej filozofii eksperymentowania. System z trzema obrońcami i wahadłowymi nie jest sprawnie funkcjonującym mechanizmem. Ktokolwiek zostanie nowym trenerem, będzie miał duży problem z uporządkowaniem chaosu. Na rewolucję nie ma czasu, a kontynuacja myśli Sousy nie daje nadziei na sukces w barażach. Trudno zrozumieć, dlaczego Portugalczyk zrezygnował z doprowadzenia reprezentacji choćby do zakończenia spotkań barażowych. Wtedy można by mówić o zakończeniu etapu pracy z reprezentacją. Dziś jego decyzja bardziej przypomina tchórzliwą ucieczkę niż męskie, odpowiedzialne dokończenie powierzonej misji.
To, co boli najbardziej w sprawie portugalskiego szkoleniowca, to strona etyczna. Choć doskonale wiemy, że dzisiejszym sportem rządzą pieniądze, to chcielibyśmy wierzyć, że gdzieś za powłoką komercji kryją się jeszcze takie wartości, jak lojalność, odpowiedzialność, przyzwoitość, uczciwość i poczucie obowiązku. Tymczasem Paulo Sousa nie tylko samą decyzją, ale i tym, co działo się przez ostatnie dni, brutalnie odarł nas ze złudzeń. A przecież dostał od Zbigniewa Bońka więcej niż jakikolwiek inny szkoleniowiec. Kiedy inni musieli walczyć w eliminacjach ważnej imprezy o awans, Portugalczyk dostał w prezencie finały mistrzostw Europy. Co więcej, trafiliśmy do grupy, z której powinniśmy awansować, a przegraliśmy z kretesem. Kwalifikacje do katarskich mistrzostw zakończyliśmy na drugim miejscu nie tyle dzięki własnej dobrej grze, ile dzięki temu, że nasi konkurenci gubili punkty. Po fatalnie zakończonych eliminacjach z Węgrami, w których Portugalczyk podejmował irracjonalne decyzje, pojawiły się głosy o jego zwolnieniu, ale wciąż mógł liczyć na poparcie nowego prezesa PZPN. Cezary Kulesza w największych koszmarach nie mógł się spodziewać, że wkrótce sam otrzyma od Sousy cios w plecy.
Dziś nie można uciec od pytania, kto odpowiada za powstałe zamieszanie. Bezsporny jest fakt, że przede wszystkim ponosi za to odpowiedzialność sam zainteresowany. Ale przecież nie tylko on. Paulo Sousę „wymyślił” dla polskiej kadry Zbigniew Boniek. To on w niefortunnym momencie odprawił z kwitkiem Jerzego Brzęczka i zatrudnił Portugalczyka, który miał odmienić oblicze naszej reprezentacji. Dziennikarz sportowy Sebastian Staszewski słusznie zauważył, że już wcześniej można było dostrzec instrumentalne traktowanie PZPN przez Sousę w decyzjach Zbigniewa Bońka, który pozwolił Portugalczykowi mieszkać za granicą czy nie zatrudniać w sztabie szkoleniowym żadnych trenerów z Polski. „Zibi” nie ma sobie jednak nic do zarzucenia.
Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy. Paulo Sousa rozpoczynał pracę w świetle jupiterów jako dżentelmen w elegancko skrojonym garniturze, który wygłasza piękne piłkarskie tyrady, a kończy jak tchórz, który oszukał wszystkich Polaków. Formalnie Paulo Sousa wciąż jest trenerem polskiej kadry, ale faktycznie na trzy miesiące przed arcyważnymi meczami Biało-Czerwoni są bez szkoleniowca. Trudno wyobrazić sobie współpracę Portugalczyka z PZPN czy reprezentantami naszej drużyny narodowej. Rodzi się więc pytanie, co dalej. Z punktu widzenia kadry czy kibiców mniej ważne jest, czy uda się uzyskać odszkodowanie od Portugalczyka za zerwanie kontraktu. Znamienne, że w umowie nie było przewidzianej sytuacji, kiedy selekcjoner sam chce zakończyć współpracę z kadrą. Nie znaczy to, że PZPN nie otrzyma odszkodowania, bo ma do tego prawo na podstawie przepisów FIFA. Według brazylijskich mediów ma ono wynieść ok. 300 tys. euro, ale to nie Flamengo poniesie jego koszty.
Zawodnicy, kibice, dziennikarze już spekulują na temat następcy Portugalczyka. Na trenerskiej giełdzie pojawiają się nazwiska Adama Nawałki, Czesława Michniewicza, Macieja Skorży czy Marka Papszuna. Niemal pewne jest, że nie będzie to szkoleniowiec z zagranicy. Ktokolwiek dostanie tę misję, będzie miał szalenie trudne zadanie, bo czasu na zbudowanie nowej jakości i przygotowanie Polaków do marcowych spotkań zostało naprawdę niewiele.