PODMIANA - Przestają wierzyć w Trzaskowskiego » CZYTAJ TERAZ »

Konwulsje upadającego prestiżu

Historia przyznała obozowi patriotycznemu rację, w moim przekonaniu przyzna ją i teraz – tak zakończył przemówienie z okazji uchwalenia Konstytucji 3 maja prezydent Bronisław Komorowski. Nie sposób się z tym przypuszczeniem nie zgodzić.  

Historia przyznała obozowi patriotycznemu rację, w moim przekonaniu przyzna ją i teraz – tak zakończył przemówienie z okazji uchwalenia Konstytucji 3 maja prezydent Bronisław Komorowski. Nie sposób się z tym przypuszczeniem nie zgodzić.
 
Prezydent nie miał na myśli obozu patriotycznego w takim sensie, w jakim rozumieją go opozycyjni wobec rządów PO politycy, eksperci i publicyści, a także miliony Polaków. Przeciwnie – próbował przekonywać, że patriotyzm „wielkiej zmiany” tworzą ci, którzy są „bez kompleksów”, „otwarci na nowe nurty europejskie” – w domyśle, rzecz jasna, sam pan prezydent i partia, z której się wywodzi. Współczesną targowicą – sugerował – są ich przeciwnicy, ci „odwróceni w przeszłość”. Wystąpienie prezydenta pokazało jednak paradoksalnie siłę elektoratu kontestującego III RP. Okazało się, że prezydent musiał posiłkować się określeniami i frazeologią prawicy, bo tylko ta jest dziś – w odróżnieniu od opowieści o „ciepłej wodzie w kranie” – atrakcyjna dla Polaków.

Odwracanie znaczeń
Być może się mylę, ale sądzę, że autor wystąpienia prezydenta jest wiernym czytelnikiem „Gazety Wyborczej”. Nie ma wielkiej lotności pióra i oryginalnego stylu. Postanowił za to skopiować pomysł odwracania pojęć, jaki zastosowała „Gazeta Wyborcza” w sprawie Smoleńska. Propagandyści tez raportu MAK i rządu Tuska przyjęli założenie, że trzeba zneutralizować bolesne dla nich określenie „kłamstwo smoleńskie”. Postanowiono więc fakty nieprzystające do oficjalnej wersji, demaskujące fałszerstwa i nieścisłości raportów, nazwać właśnie „kłamstwem smoleńskim”. Efekt jest zauważalny – gdy się czyta lub słucha o „kłamstwie smoleńskim”, trzeba dziś jeszcze odczytać kontekst i to, kto wypowiada te słowa. W różnych ustach znaczą one dokładnie coś przeciwnego. O to właśnie chodzi. Polacy mają nie wiedzieć, nie rozumieć, nawet nie chcieć próbować dochodzić do istoty rzeczy. Celowe mieszanie pojęć to technika dezinformacji stara jak świat – bez precyzyjnego języka nie da się ani zrozumieć, ani opisać świata. I nie da się wyciągnąć prawidłowych wniosków.

W kolorze Barbie
Dokładnie ten sam zamiar przyświeca najwyraźniej otoczeniu prezydenta. Gdy premier Donald Tusk unika publicznych wystąpień, obawiając się pokazania się nawet na trybunie obok prezydenta w dzień narodowego święta, cały ciężar ratowania wizerunkowo upadającej władzy spoczywał w tych dniach na Bronisławie Komorowskim. Jak wiemy, starał się, jak mógł – wyszło jak zwykle. W Dzień Flagi na Krakowskim Przedmieściu uczestniczył chyba w najbardziej obciachowej imprezie dekady, której infantylizm podkreślił dominujący wszędzie różowy kolor, ulubiony odcień lalki Barbie. Opis czekoladowego ptaka i to, że jednak prezydent postanowił go publicznie nie zjeść (choć był taki plan), litościwie daruję.
Ale być może te nieszczęsne wydarzenia uświadomiły prezydentowi, że jest całkiem źle. Nie tylko dlatego, że nabijała się z imprezy większość mediów – także tych dotychczas bynajmniej nieopozycyjnych. Na hucznie zapowiadaną imprezę z prezydentem przyszła garstka ludzi. Znacznie mniej, niż spodziewali się organizatorzy. Nieporównanie mniej, niż gromadzi się w tym samym miejscu na comiesięcznych Marszach Pamięci. Przejęcie retoryki patriotycznej, odwrócenie znaczeń – choćby sformułowania „obóz zmiany” – wygląda na gorączkowe ratowanie upadającej wiarygodności i prestiżu. Establishment III RP nie jest w stanie kreować już własnej narracji. Może tylko fałszować ton, jaki nadaje prawica.

Obciachowa postkomuna
Głosowanie na PO staje się obciachem – twierdzi znany socjolog prof. Andrzej Rychard w „Polska the Times”.  Słowa te, zaraz po zakończeniu majówki, są trafne, ale i dowodzą, że do elit eksperckich, zazwyczaj życzliwie patrzących na PO, dociera szekspirowska świadomość: ta czaszka już się nie uśmiechnie. Ale z poszukiwaniem następcy PO jest spory kłopot, bo obciachowość zdaje się być cechą immanentną całego obozu postkomunistycznego.

Plan polityczny opierający się na wykreowaniu w centrum i na prawicy odpowiednika Ruchu Palikota wydaje się wchodzić w kolejną fazę realizacji. Po dymisji Jarosław Gowin wraz z politykami PJN są gotowi – jak słychać – tworzyć nowe ugrupowanie. Będzie to zapewne „rozsądna prawica”, bez „resentymentu smoleńskiego”, za to z „programem niezbędnych reform państwa”  – wymarzone z punktu widzenia postkomunistycznego establishmentu ugrupowanie, które będzie miało zadanie odebrać PiS tych kilka procent decydujących o możliwości stworzenia stabilnego rządu. Wymarzone także dlatego, że – jak udowodniły ostatnie lata po katastrofie smoleńskiej – tworzone przez ludzi od tego establishmentu na różne sposoby zależnych i kontrolowanych. W najlepszym razie – niezdolnych do narażenia się elicie systemu III RP i przez to zupełnie dlań niegroźnych.

Ale manewr na „Palikota prawicy” nie rozwiązuje problemu: kto po PO?  Obciachem jest także głosowanie na SLD – to szczególnie jasne po ostatnim przemówieniu Leszka Millera 1 maja, gdy okazało się, że lider lewicowej partii nie umie przemówić bez podpowiedzi w święto pracy. Kompromitująco wygląda też na razie projekt Europy Plus, budowany równocześnie z ugrupowaniem tworzonym przez Ryszarda Kalisza „Dom wszystkich – Polska”. Nazwa była hasłem kampanii Kwaśniewskiego i może świadczyć, że to przyszła baza dla byłego prezydenta, gdyby chciał opuścić kłopotliwe dla niego towarzystwo Janusza Palikota. Lewica miast się integrować, pączkuje i daje to gwarancję Tuskowi, że po lewej stronie nic mu nie zagraża. Nie daje jednak żadnych gwarancji postkomunie na zatrzymanie „obozu patriotycznego”. Tego rzeczywistego.

 



Źródło: Gazeta Polska

Joanna Lichocka