W normalnym państwie informacje, potwierdzone niedawno przez prokuraturę, o śladach kolejnych substancji wybuchowych na wraku tupolewa, rozpaliłyby debatę medialną. Tymczasem u nas większość mediów milczy, a rząd proponuje nam żenujący spektakl propagandowy w postaci tzw. zespołu Laska.
Nie tylko trotyl, lecz także heksogen i oktogen pokazały urządzenia użyte przez biegłych do badania wraku tupolewa w Smoleńsku na przełomie września i października ubiegłego roku. Informację tej treści ujawniłem w najnowszym wydaniu tygodnika „Do Rzeczy”. Co jednak ciekawsze – informacje te niemal od razu potwierdziła Naczelna Prokuratura Wojskowa.„W nawiązaniu do artykułu opublikowanego w najnowszym numerze tygodnika »Do Rzeczy« wskazującego, że urządzenia użyte przez biegłych w Smoleńsku pokazały na wyświetlaczach także obecność substancji wybuchowych: oktogenu i heksogenu, Wojskowa Prokuratura Okręgowa informuje, iż: urządzenia używane przez biegłych i specjalistów z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego i Centralnego Biura Śledczego do badań przesiewowych pokazały na ekranach napisy sygnalizujące obecność związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne, w tym materiały wybuchowe, takie jak trotyl (TNT), związki nitrowe, oktogen (HMX) oraz heksogen (RDX) ” – czytamy w komunikacie podpisanym przez płk. Zbigniewa Rzepę z NPW. I co? I nic.
Te same fakty, nowe interpretacje
W normalnym kraju, w którym dziennikarze wykonują swoje obowiązki zgodnie ze standardami, taka sprawa rozgrzałaby wszystkie czerwone i żółte paski telewizyjnych stacji informacyjnych. Wprawdzie informację zauważyła większość portali informacyjnych, jednak została ona kompletnie zlekceważona przez telewizje. Po kilku godzinach news zdechł. Inna sprawa, że prokuratura w cytowanym wyżej komunikacie od razu dała sygnał mediom, jak należy potraktować informację. „Z faktu wskazania przez urządzenia specjalistyczne napisów-symboli materiałów wybuchowych nie należy w tej chwili wyciągać pochopnych wniosków”. Rzecznik NPW poinformował też, że te same urządzenia użyte w Mińsku Mazowieckim na drugim tupolewie pokazały obecność tych samych substancji. Innymi słowy, jak sugeruje prokuratura, opinia publiczna powinna przejść do porządku dziennego nad faktem, że na obu samolotach, którymi latali najważniejsi politycy naszego państwa, znajdują się ślady bardzo silnych materiałów wybuchowych. Po raz kolejny więc mamy narrację: „Polacy, nic się nie stało”.
Na wyprzódki pojawiają też nowe interpretacje, mające wytłumaczyć obecność trotylu, oktogenu i heksogenu na obu tupolewach. W gruzach legła bowiem narracja mówiąca o tym, że w Smoleńsku w czasie II wojny światowej toczyły się ciężkie walki i stąd obecność TNT na wraku. Okazało się, że silne mieszanki wybuchowe, takie jak C-4 czy semtex (czyli słynny czeski plastik) stosowane są dopiero od połowy lat 60. ubiegłego wieku. Teraz więc obowiązującą wersją jest przewożenie tupolewami żołnierzy z Afganistanu. Mieli oni wnieść te materiały na swoich mundurach.
Komandos na skrzydle
Jeśli oświadczenie NPW oraz nowe interpretacje prorządowych mediów miały mnie uspokoić, to im się nie udało. Problem polega bowiem na tym, że z moich informacji wynika, iż urządzenia użyte w Smoleńsku pokazały obecność materiałów wybuchowych nie tylko na fotelach, które były w kabinie pasażerskiej, ale również na tzw. centropłacie – miejscu, w którym skrzydło samolotu łączy się z kadłubem. Innymi słowy musiałoby to oznaczać, że nasi dzielni chłopcy z Afganistanu wożeni byli nie tylko w kabinie pasażerskiej, lecz również usadzano ich na skrzydle na zewnątrz samolotu. Taka wiadomość przebiłaby zapewne nawet nieśmiertelną frazę miłościwie panującego nam prezydenta, który swojego czasu stwierdził, że „polski lotnik, jak trzeba, to i na drzwiach od stodoły poleci”. Jak widać – polski komandos, jeśli potrzeba, poleci na skrzydle odrzutowca.
Żarty na bok. Po informacji o tym, że na obu tupolewach urządzenia pokazały ślady materiałów wybuchowych, prokuratura powinna niezwłocznie przekazać tę sprawę do dalszego prowadzenia cywilnej prokuraturze na warszawskiej Pradze. Dlaczego? Otóż już trzeci rok jesteśmy przekonywani, że samoloty, którymi latały najważniejsze osoby w państwie, przed wylotem przechodziły szczegółową kontrolę pirotechniczną. Jak wobec tego nie zadać pytania: jaka była jakość tej szczegółowej kontroli, skoro trzy lata po katastrofie urządzenia pokazują, że oba tupolewy są upstrzone śladami trotylu, oktogenu i heksogenu, jak nie przymierzając portret Najjaśniejszego Pana śladami much w słynnej powieści Jaroslava Haška?
Milczenie Laska
Zamiast zbadania kwestii materiałów wybuchowych na wraku tupolewa, rząd proponuje nam żenujący spektakl propagandowy w postaci tzw. zespołu Laska. Specjaliści opłacani z naszych podatków już po pierwszym posiedzeniu uraczyli rodaków mądrością: „Wszelkie inne hipotezy przyczyn katastrofy smoleńskiej niż podane w raporcie komisji Millera należy uznać za nieuprawnione i nie poparte wiarygodnym materiałem dowodowym”. Ciekawe zatem, czy zespół Laska wciąż upiera się, że, jak to napisano w raporcie Millera, „elementem presji pośredniej była obecność dowódcy Sił Powietrznych w kabinie załogi”. Mimo że specjaliści z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dr. Jana Sehna w Krakowie ustalili, że żaden z głosów nagranych w kabinie pilotów nie należał do gen. Andrzeja Błasika. Podobnie jest z innym fragmentem raportu Millera – „nie stwierdzono śladów detonacji materiałów wybuchowych”. Od czasu publikacji w „Rzeczpospolitej” – „Trotyl na wraku tupolewa” – minęło pół roku. My jednak nadal nie wiemy, skąd na tupolewach wzięły się ślady materiałów wybuchowych. Prokuratura zapewniła nas, że sześć miesięcy wystarczy, by to zbadać. Teraz prokurator generalny Andrzej Seremet przebąkuje coś o lecie. Prokuratura mówi, że termin zostanie dotrzymany i wyniki poznamy po pół roku, ale liczonym od 5 grudnia. Ciekawe, dlaczego musimy tak długo czekać. Skądinąd Rosjanom wykluczenie obecności materiałów wybuchowych zajęło… dwa dni. Nie można przy tym zapominać, że próbki przywiezione z Moskwy znajdowały się w wyłącznej dyspozycji Rosjan przez dwa miesiące. Nie zdziwi mnie wcale, gdy okaże się, że nie ma na nich już ani cząsteczki materiałów wybuchowych. W dobrą wolę Rosjan ciężko bowiem uwierzyć. Nie tylko nie wiemy, kiedy wrak wróci do Polski. Jak się okazuje, po publikacji „Gazety Polskiej Codziennie” polskim służbom konsularnym zablokowano nawet dostęp do szczątków maszyny spoczywającej na smoleńskim lotnisku. Ale o tym, zdaniem komisji Laska i sprzyjających jej mediów, też lepiej milczeć.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Cezary Gmyz