Przez 30 lat tak zwanej wolnej Polski kwitł proceder reprywatyzacyjny, który bynajmniej nie był dziki, lecz doskonale zorganizowany i tak przekonujący, że nawet ofiary czyścicieli kamienic musiały uwierzyć, że Bolesław Bierut ze swoimi dekretami jest wiecznie żywy i tak będzie „po wsze czasy i nigdy inak”, jak za komuny głosiły plakaty w bratniej Czechosłowacji. A jednak w Czechach i na Słowacji, na Węgrzech, w Bułgarii i Rumunii, we wszystkich krajach postkomunistycznych, na samym początku ustrojowej transformacji uporano się z roszczeniami i prawami własności, a tylko w Polsce rozliczenia z komunistyczną przeszłością puszczono na żywioł.
Jak ten żywioł wyglądał, przekonali się warszawiacy, mieszkańcy 420kamienic, które miasto oddało w ręce tzw. następców prawnych przedwojennych właścicieli. Jedni mówią, że to przypominało tajfun, bo wyrywano ich z rodzinnych domów z korzeniami, inni porównują raczej do trąby powietrznej, która porwała im cały dorobek życiowy, wszystkie pieniądze, wyssała energię życiową i zdrowie. Pozostały zgliszcza i wraki ludzkie.
A zaczynało się niewinnie. Nagle mieszkańcom objawiali się eleganccy pełnomocnicy jakichś spadkobierców, o których nikt nigdy nie słyszał. Na ul. Joteyki w Warszawie byli to adwokaci z krakowskiej kancelarii. Reprezentowali interesy Henryka i Tadeusza Kaplanów oraz Aleksandra Piekarskiego, nieznanego z miejsca pobytu, dla którego ustanowiono kuratora. Faktycznie, w starych księgach wieczystych jako współwłaściciele nieruchomości, bynajmniej nie kamienicy, bo tę wybudowano dopiero po wojnie, a do wojny wzniesiono ledwie piwnice, figurowali Hanah Kaplan i Aleksander Piekarski.
W przedwojennej Warszawie mieszkała ponad setka Aleksandrów Piekarskich. Już proste działanie arytmetyczne wskazywało, że wpisany do księgi hipotecznej pan Piekarski raczej nie żyje. Inwestując przed wojną w nieruchomość, musiał być w 1939 r. co najmniej pełnoletni, czyli na początku XX. miałby ponad 9at. Lokatorskie śledztwo wykazało, że ten prawdziwy Piekarski, w imieniu którego kuratorka przejęła udziały w kamienicy na Ochocie, miałby 118 lat, gdyby tego dożył, co mu się z przyczyn oczywistych nie udało. Zmarł bezpotomnie w 1959.
Natomiast Hanah Kaplan, według dokumentów przedkładanych w urzędach i sądach przez krakowskich adwokatów, raz miała na imię Hanna, innym razem Anna, Ana, Hana. Podobnie wyglądało ustalanie imienia jej męża. W akcie ślubu nazywał się Nuska Kaplan, tymczasem ojciec Henryka i Tadeusza nosił imię Natan. Adwokaci przekonywali, że Nuska jest hebrajskim zdrobnieniem od Natana. To dlaczego nie zarejestrował synów jako Henio i Tadzio? Państwo Kaplanowie faktycznie mieli dwóch synów, ale o imionach Nehemiah i David. Nie zgadzało się więc nic, nawet metraż działki, którą władze Ochoty czuły się w obowiązku wydać adwokatom wraz z wybudowaną ze środków społecznych kamienicą i mieszkającymi w niej ludźmi.
Tak wyglądało „odzyskiwanie” mienia znacjonalizowanego przez komunistów w co drugiej warszawskiej kamienicy, a w pozostałych było jeszcze gorzej. Najgorzej mieli ci, którzy wpadli w łapy handlarzy roszczeń. Tak zwany kolekcjoner kamienic, Marek M., kupował roszczenia od prawdziwych spadkobierców za kilkadziesiąt lub kilkaset złotych i potrafił wpaść ludziom do mieszkania z hasłem: „Wynocha z mojego domu!”.
Wcale nie lepiej było tam, gdzie prawdziwi spadkobiercy przejmowali nieruchomość, o którą przez dziesięciolecia walczyli w sądach i urzędach, opowiadając, jakim to sentymentem dziadziuś i babunia darzyli swoją kamienicę. Zazwyczaj nawet nie przychodzili zobaczyć, jak wygląda to dziedzictwo, a już po miesiącu, najdalej po pół roku od otrzymania ostatecznej decyzji o zwrocie, odsprzedawali swój spadek spółkom deweloperskim, które bez żadnych sentymentów wyganiały rdzenną ludność na bruk.
Niedawno w Warszawskim Stowarzyszeniu Lokatorów imienia Jolanty Brzeskiej zapytałam, czy znają jakieś kamienice odzyskane przez prawdziwych spadkobierców, którzy zostali w tych domach i gospodarzą w nich z korzyścią dla mieszkańców i dla samych budynków. Ja znam jeden taki adres, na Mokotowie, i słyszałam o jeszcze jednym, na Ochocie. Padł jeszcze jeden adres, ze Śródmieścia, i to by było na tyle. Trzy kamienice na 4200 przekazanych w prywatne ręce!
Nowelizacja Kodeksu postępowania administracyjnego, która wraca do Sejmu z senackimi poprawkami, ma definitywnie zakończyć reprywatyzację. Zakłada ona, że po 30 latach nie będzie można wzruszyć żadnej decyzji administracyjnej, nawet jeśli wydano ją z rażącym naruszeniem prawa. W ten sposób warszawski dekret Bieruta wreszcie przejdzie do historii. Izrael przy wsparciu Ameryki głośno zaprotestował, że to nieludzkie prawo, odmawiające rodzinom ofiar Holokaustu prawa do spadku. Sprzeciwiali się nowelizacji nasi dekretowcy, ziemianie i adwokaci wyspecjalizowani w restytucji mienia.
Zmiany w prawie administracyjnym to odpowiedź na proste pytanie, jakie blisko 10 lat temu zadał Wojewódzki Sąd Administracyjny Trybunałowi Konstytucyjnemu. Sąd rozpatrywał skargę na decyzję Samorządowego Kolegium Odwoławczego w sprawie wniosku dekretowego. Dekret Bieruta z 2października 194. o nacjonalizacji gruntów warszawskich został wydany po to, by doszczętnie zniszczone miasto podnieść z gruzów, ale niczego nikomu nie zabierał. To był tylko akt normatywny o charakterze generalnym i abstrakcyjnym. Stanowił natomiast podstawę dla rad narodowych, które de facto wydawały decyzje o przejęciu nieruchomości przez skarb państwa. Każda nieruchomość była rozpatrywana indywidualnie, a trwało to jeszcze do początku lat 50.
Decyzje były publikowane w dzienniku ustaw i zawsze brzmiały tak samo: nieruchomość przechodzi na skarb państwa. To nie był jednak automat, bo właścicielowi przysługiwało odwołanie. W terminie sześciu miesięcy miał on obowiązek złożyć wniosek (wniosek dekretowy) o przyznanie własności czasowej na swoim gruncie. Nie jest prawdą, powielaną przez Stowarzyszenie Dekretowiec i ich mecenasów, że Bierut wszystko zabierał. Zasadą było, że domy jednorodzinne i niewielkie kamieniczki, do sześciu mieszkań, pozostawały w rękach dawnych właścicieli pod warunkiem, że na własny koszt usuną gruz i odbudują dom. Nawet kamienica vis-à-vis pomnika Mickiewicza (Krakowskie Przedmieście 35) wróciła do przedwojennego właściciela. Nie tyle kamienica, ile ruiny, których właściciel nie uprzątnął w wyznaczonym terminie. I gdyby nie odebrano mu jej po raz drugi, pewnie do dzisiaj straszyłaby szczerba w gęstej zabudowie Traktu Królewskiego. Ponad pół wieku po wybudowaniu na koszt społeczeństwa repliki starej kamienicy unieważniono jednak wszystkie decyzje dekretowe, by oddać ją handlarzowi roszczeń.
Zasadą też było nieoddawanie dużych kamienic, nawet jeśli nie ucierpiały zbytnio podczas wojny. Tłumaczono to względami społecznymi. Mieszkania miały służyć do mieszkania. To takie proste, ale zapomniane w demokratycznym państwie. Bez refleksji, bez przewidywania skutków społecznych oddawano kamienice kuratorom z Karaibów, nieboszczykom, podstawionym spadkobiercom, handlarzom, którzy kupowali roszczenia za jedną tysięczną wartości. A tu nagle pojawił się problem. Samorządowe Kolegium Odwoławcze unieważniło decyzję prezydenta Warszawy z 1948 r. Nie miała ona bezpośredniego związku z nacjonalizacją. Chodziło o to, że przedwojenny właściciel kamienicy nie złożył wniosku dekretowego i zwrócił się do prezydenta miasta o przywrócenie terminu. Pewnie solidnie udokumentował niemożność wywiązania się z obowiązku, bo taką zgodę uzyskał. Tymczasem SKO po 60 latach uznało, że prezydent dopuścił się rażącego naruszenia prawa, bo termin wyznaczony dekretem był zawity, co w języku prawników oznacza, że jest nieprzekraczalny pod żadnym pozorem. W ten sposób spadkobiercom dawnego właściciela zamknięto drogę do starania się o zwrot kamienicy.
Decyzja SKO została zaskarżona do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, który miał już ogromne zasługi w oddawaniu stołecznych kamienic, ale tu stanął przed dylematem: terminu zawitego nie ma jak odwinąć. W 201. zawiesił postępowanie i zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego z zapytaniem, czy artykuł 156 § 2 Kodeksu postępowania administracyjnego, który był podstawą reprywatyzacji, jest zgodny z konstytucją. Dwa lata później, w maju 2015 r., Trybunał pod przewodnictwem prof. Wojciecha Hermelińskiego orzekł, że nie jest zgodny, ponieważ uchylanie decyzji administracyjnych powinno mieć ramy czasowe. Możliwość unieważniania w nieskończoność decyzji skutkuje brakiem zaufania obywateli do państwa. I tylko tyle.
Najcięższa zbrodnia, jakiej może dopuścić się człowiek – morderstwo – przedawnia się po 30 latach. Tyle samo lat ustawodawca przewidział na zasiedzenie nieruchomości, jeśli odbywało się ono w złej wierze. Jolanta Brzeska 60 lat mieszkała na ul. Nabielaka 9 i żadnych praw nie nabyła, natomiast Marek M., który za 1500 zł kupił roszczenia do kamienicy, a następnie sądownie unieważnił decyzję o nacjonalizacji sprzed 60 lat, stał się panem życia i śmierci rodziny Brzeskich. A co robiło państwo w tym czasie? Odwróciło się plecami i zamknęło oczy.
Teoretycznie na podstawie obowiązującego wciąż KPA można unieważniać edykty Łokietka, natomiast nie sposób uwolnić się od wyroku cywilnego, choćby rażąco niesprawiedliwego, jeśli minęło 10 lat od jego uprawomocnienia. Jola do grobu zabrała swój wyrok, wydany w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej: eksmisja bez prawa do lokalu socjalnego i Święty Boże nie pomoże, żeby zdjąć z niej tę hańbę. Poplątanie z pomieszaniem. Za chwilę minie 10 lat, odkąd prawnicy zaczęli się zastanawiać nad słusznością unieważnienia decyzji prezydenta z 1948 r., w maju minęło 6 lat od wyroku Trybunału, a wciąż nie ustają naciski na parlamentarzystów, by chociaż o 3 miesiące przedłużyć vacatio legis. I zlikwidować punkt 2 nowelizowanej ustawy, który mówi o umorzeniu wszystkich postępowań będących w toku. Takie poprawki wniósł do noweli Senat, który na posiedzenie w sprawie KPA zaprosił głównego rabina Polski, kierowniczkę ambasady Izraela, ambasadora USA, dekretowców i ziemian, czyli tych, którzy dotychczas korzystali z bałaganu prawnego i mają ochotę na więcej.
Nielogiczna jest chęć kontynuowania postępowań dekretowych według starych trybów już po nowelizacji KPA. Skoro już wiadomo, że cała reprywatyzacja, która polegała wyłącznie na unieważnianiu decyzji sprzed pół wieku, była sprzeczna z konstytucją, to niemożliwe jest dalsze kroczenie tą drogą, jak chcieliby tego Izrael ze swoimi sojusznikami i naszą mafią reprywatyzacyjną. Według profesora Hermelińskiego, który przewodził Trybunałowi podczas orzekania o konieczności wprowadzenia ram czasowych dla uchylania decyzji administracyjnych, ustawodawca powinien pomyśleć o uregulowaniach przejściowych. Mogłoby to być np. przekierowanie spraw do sądów cywilnych, gdzie spadkobiercy mogliby ubiegać się o odszkodowania, jak niegdyś proponował prezydent Kwaśniewski, wetując ustawę reprywatyzacyjną.
Niesamowite, że tak proste rozwiązanie, jak ograniczenie w czasie manipulacji decyzjami sprzed lat, może zamknąć bolesny dla setek tysięcy Polaków złodziejski interes reprywatyzacyjny. Szkoda, że nikt nie chciał tego zobaczyć 30 lat temu...
Autorka jest emerytowaną dziennikarką, działaczką Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów im. Jolanty Brzeskiej, prowadzi bloga Aferareprywatyzacyjna.pl. W wyniku reprywatyzacji w 2010 r. eksmitowana na bruk z mieszkania na Mokotowie.