Sąd wydał orzeczenie, iż dziennikarka Irena Dziedzic jest kłamcą lustracyjnym. Informacje o jej współpracy z SB podały w 2006 r. jako pierwsze tygodnik „Newsweek” i program „Misja specjalna” TVP. Wówczas posypały się gromy pod adresem autorów tych materiałów. Atakowano je jako oszczercze i nieprawdziwe
W listopadzie 2006 r. „Misja specjalna” wyemitowała materiał na temat dziennikarzy, którzy – według znajdujących się w IPN dokumentów – zostali zarejestrowani przez służby specjalne PRL jako tajni współpracownicy. Jednym z nich była Irena Dziedzic.
– Po programie rozpętało się piekło – wspomina Dorota Kania, autorka wspomnianego materiału. – „Misja specjalna” została zaatakowana niemalże przez wszystkie media, m.in. „Gazetę Wyborczą”, „Press”, Polską Agencję Prasową i Program III Polskiego Radia, w którym w popołudniowej audycji „Zapraszamy do Trójki” wypowiadali się wszyscy, poza przedstawicielami „Misji specjalnej”. Padały oskarżenia, że zawarte w programie informacje są nieprawdziwe. Te bezpodstawne zarzuty obalił sąd, wydając wyrok w sprawie Ireny Dziedzic – szkoda że dopiero po czterech latach, podczas których niemalże przy każdej nagonce urządzanej na „Misję specjalną” wymieniano ten właśnie materiał – opowiada.
„Marlena” i jej alter ego
Irena Dziedzic od momentu ujawnienia informacji zaprzeczała, by kiedykolwiek była agentką peerelowskiej bezpieki. W 2009 r. złożyła wniosek o autolustrację w Sądzie Okręgowym Warszawa Praga. Sąd skierował sprawę do oddziałowego Biura Lustracyjnego Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie dla przeprowadzenia pełnej kwerendy archiwalnej. Proces, który ruszył w kwietniu br., zakończył się 30 listopada. Pion lustracyjny IPN był w nim stroną prawną, lecz nie formalnym oskarżycielem. Była prezenterka nie pełniąc funkcji publicznej, nie podlegała bowiem lustracji. Proces zakończył się orzeczeniem sądu, iż Irena Dziedzic złożyła niezgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne, w którym nie przyznała się do faktu współpracy z organami bezpieczeństwa PRL. Sąd uznał, iż lustrowana w sposób świadomy współpracowała z SB, przekazując jej informacje o charakterze operacyjnym, za co była wielokrotnie nagradzana. Dziennikarka została ukarana utratą praw pełnienia funkcji publicznych przez trzy lata.
Dziedzic nie zgadza się z wyrokiem, twierdzi, że „Marleną” mógł być ktoś inny. Powtarza też, że ona sama była ofiarą tajnych służb przez blisko 56 lat. Jak utrzymuje, sprawa jej współpracy miała być zemstą wysokiego oficera służb PRL za to, że w latach 50. nie chciała z nim zatańczyć.
W archiwach IPN nie zachowała się teczka pracy „Marleny”. Nie odnaleziono też jej zobowiązania do współpracy. To jednak nie osłabiało w znaczącym stopniu materiału dowodowego. Podczas procesu prokurator Jarosław Skrok wskazywał na instrukcję pracy operacyjnej, w myśl której zobowiązanie nie musiało być pobierane od agenta, jeśli mogłoby ujemnie wpływać na psychiczne nastawienie źródła.
Wśród zachowanych dokumentów IPN są zapisy oficera prowadzącego Włodzimierza Lipińskiego i sześć dokumentów z lat 60., pod którymi podpisała się Dziedzic. Wśród nich znajdują się jej pokwitowania za otrzymane od SB pieniądze. Dziedzic miała dostać od bezpieki 9 tys. zł pożyczki, którą zwróciła dopiero po czterech latach. Według IPN, taka nieoprocentowana pożyczka należała do rzadkości i świadczyła o znaczeniu współpracownika.
W sądzie dziennikarka stwierdziła, że wszystkie dokumenty zobaczyła po raz pierwszy, a podpisy mogły być spreparowane, skoro przez lata kariery rozdała dziesiątki tysięcy autografów. W trakcie przeprowadzanych na potrzebę procesu badań grafologicznych dziennikarka odmawiała pisania minuskułami. Twierdziła, że od co najmniej 50 lat używa tylko dużych, drukowanych liter. Stwierdziła też, że nie życzy sobie, by na podstawie brzydkiego wyglądu pisma poznawać jej osobowość. Ostatecznie grafolog stwierdził autentyczność podpisów, którymi „Marlena” kwitowała odbiór sum pieniędzy przekazywanych jej przez SB.
Dziennikarka zabiegała, by sąd utajnił rozprawę. Twierdziła, że w internecie komentowano na jej temat, że „gdyby nie była esbeczką, nie pracowałaby w telewizji”. Sąd jednak nie przychylił się do prośby dziennikarki.
Ci zawistni dziennikarze
Wydarzenia dotyczące informacji o związkach Ireny Dziedzic z SB są przez nią komentowane na bieżąco na jej blogu. W jednym z wpisów zwróciła się do tych dziennikarzy, którzy – jak twierdzi – pomówili ją, wyliczając Michała Karnowskiego, Dorotę Kanię, Anitę Gargas i Bronisława Wildsteina. Do nich skierowała ostrzeżenie z rewolucyjnej pieśni „Czerwony sztandar”: „Nadejdzie kiedyś dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my…”. Na blogu nie brak ostrych określeń. Dziennikarka ustawiła się w roli człowieka obrzuconego błotem, i lustracyjną obelgą. Sugerowała, że dziennikarze, którzy opublikowali „paszkwile” na jej temat, robili to na zlecenie. Określiła publikacje jako donosy. „Naganiaczy spotykają za to w podobnych przypadkach natychmiastowe nagrody” – pisała.
Dziedzic stwierdziła też, że satysfakcjonuje ją towarzystwo, w jakim znalazła się wśród innych dziennikarzy wymienionych przez „Misję specjalną” jako współpracownicy służb specjalnych PRL.
Na blogu ostrzegała też dziennikarzy, przywołując artykuł 212 kk – prawo, które jest reliktem dawnego systemu.
W jednym z wpisów Dziedzic napisała, że Anicie Gargas i Dorocie Kani, które „na fali »moralnej odnowy« wcisnęły się do telewizji publicznej”, wydaje się, że same staną się Irenami Dziedzic. Przestrzegła je, by porzuciły taką nadzieję.
Po wyroku sądu z listopada 2010 r. napisała na swoim blogu, iż orzeczenia i uzasadnienia sądu są dla niej niezrozumiałe. Zaznaczyła, że będzie się odwoływała, do skutku. Dziennikarka powtarza, że rozpętano na nią dziką nagonkę.
Tymczasem o prawdziwej nagonce mogą mówić ci, którzy ujawnili informacje z akt IPN na jej temat. Poza internetowym blogiem gwiazdy telewizji z czasów PRL, oskarżenia „Misji specjalnej” pojawiały się w wysokonakładowej prasie, radiu i telewizji.
Po ukazaniu się wspomnianego odcinka „Misji specjalnej” zareagował Wojciech Czuchnowski, który w „Gazecie Wyborczej” nazwał go „lustracyjną hurtownią w TVP”. Autor sugerował twórcom programu nierzetelność, twierdził, że odczytano w nim strzępy informacji z akt bezpieki. Andrzeja Drawicza potraktowano, jak napisał, „z buta”, bo wzmiankowano jedynie, że był on konfidentem. Czuchnowski zarzucał dziennikarzom TVP, że żadna z lustrowanych osób nie miała szansy obrony. Takie zarzuty odpierali autorzy „Misji”, podkreślając, że kontaktowali się z wymienionymi w programie dziennikarzami, lecz nie wszyscy z nich zgodzili się na wystąpienie przed kamerami.
Również Katarzyna Kolenda-Zaleska, pisząca w tym samym dzienniku o „współczesnych donosicielach”, wskazała na „Misję specjalną”, która ujawniła nazwiska dziennikarzy mających współpracować z SB. „Jedni nie mogą się bronić, bo już nie żyją. Nieważne. Ważne, że można ich napiętnować” – pisała. Autorka felietonu stwierdziła, że „brzydzi się donosem współczesnym, który w wolnej Polsce zyskał szlachectwo moralności. Dziś można donosić na tych, którzy donosili w przeszłości, bez żadnych konsekwencji”. „Gazeta Wyborcza” chętnie przywołuje omawiany odcinek „Misji specjalnej”, przy różnych okazjach, ilekroć stara się wykazać nierzetelność jej twórców.
Przykładem tego jest choćby artykuł Jacka Zawadzkiego, który pisząc w „Gazecie” w 2009 r. o manifestacji w obronie Anity Gargas, zwolnionej z TVP przez Piotra Farfała, ironizował, że program „Misja specjalna” zasłynął m.in. hurtową lustracją ludzi mediów.
Źródło:
Maciej Marosz