Prokuratorska nowomowa, stworzona na użytek niewygodnych pytań ze strony dziennikarzy dotyczących katastrofy smoleńskiej, jest tylko jednym z elementów strategii manipulacji, jakiej poddawany jest polski język. Możemy wręcz mówić, że język w gruncie rzeczy stał się dziś gigantycznym polem bitwy o tożsamość Polaków.
Od dłuższego czasu zastanawiam się nad napisaniem słownika prokuratorsko-polskiego. Bowiem po raz kolejny prokuratura po tekście „Gazety Polskiej” o wynikach testów na obecność materiałów wybuchowych na próbkach pobranych z wraku tupolewa użyła swojego ulubionego sformułowania:
„nie stwierdzono”.
Niepoprawne używanie terminów
Problem polega jednak na tym, że owo słynne „nie stwierdzono” znaczy tylko tyle, że wciąż nie ma ostatecznych wyników badań w sensie procesowym. Innymi słowy równie dobrze można skonstatować, że „nie stwierdzono”, iż Katarzyna W. zabiła małą Madzię.
Problem jest jednak znacznie szerszy niż tylko język prokuratorski. Właściwie należałoby stworzyć cały słownik języka manipulacji, który jest dziś tak popularny w mediach.
Jednym z najpopularniejszych sformułowań manipulacyjnych jest
„legalizacja”. Termin ten jest jednym ze słów najczęściej używanych niezgodnie z ich przeznaczeniem. Możemy bowiem poprawnie używać tego słowa w dyskusji o dopuszczeniu do legalnego obrotu marihuaną. Jednak dyskusja wywołana znalezieniem u Olgi J., szerzej znanej jako Kora, narkotyków nie dotyczy legalizacji, lecz depenalizacji, czyli odstąpienia od karania.
Jeszcze gorzej manipuluje się tym słowem w kontekście omawiania związków partnerskich czy rejestracji związków homoseksualnych. Użycie słowa „legalizacja” sugeruje bowiem, że takie związki dziś w Polsce są nielegalne. A skoro nielegalne, to należałoby uznać, że podlegają one penalizacji. Nic bardziej błędnego. Polska zdepenalizowała homoseksualizm w roku 1932. Kiedy zaś odstąpiono od ścigania cudzołóstwa, tego nie pamiętają nawet najstarsi górale.
Innymi słowy nie da się zalegalizować związków homoseksualnych i konkubinatów, bo są one już legalne. Mało tego, od roku 2003 obowiązuje w Polsce zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną.
Odwracanie znaczeń słów
Słowo
„dyskryminacja” to zresztą kolejny termin, który już dawno utracił swoje pierwotne znaczenie, poddany technikom manipulacji. Użycie tego pojęcia odnosi się w Polsce przede wszystkim do mniejszości seksualnych i kobiet. Często jednak wgłębiając się w meandry rozważań o dyskryminacji, ze zdumieniem odkrywam, że walka z nią w gruncie rzeczy nie jest bojem o równouprawnienie, lecz o przywileje. Zakaz dyskryminacji zaś w gruncie rzeczy zmierza do dyskryminacji lub wręcz penalizacji rzeczy, które są powszechne w społeczeństwie. Tak jest np. z pomysłem zwalczania mowy nienawiści. Większość polskiego społeczeństwa do homoseksualizmu odnosi się z niechęcią. Lecz od niechęci do nienawiści droga daleka. Polacy w swojej masie homoseksualizm tolerują (zgodnie z łacińskim źródłosłowem „znoszą z przykrością”), lecz za repenalizacją stosunków homoseksualnych opowiada się niewielki odsetek Polaków. W gruncie rzeczy zwalczanie mowy nienawiści służyć ma zmienieniu stosunku Polaków wobec homoseksualizmu z niechętno-tolerancyjnego na neutralny, a najlepiej afirmatywny. Jeden z moich znajomych homoseksualistów, nawiasem mówiąc przeciwny prawnemu usankcjonowaniu związków osób tej samej płci, twierdzi, że jest to świadome działanie konkretnych instytucji. Jego zdaniem jednym z głównych problemów, z jakim borykają się pederaści, jest poczucie obrzydzenia, jakie towarzyszy większości mężczyzn i chłopców na samą myśl o praktykach homoerotycznych. Zmienienie stosunku społeczeństwa do homoseksualizmu w gruncie rzeczy ma służyć poszerzeniu „terenów łowieckich”.
Co ciekawe, ten sam gej twierdzi, że środowiska homoseksualne w dużym stopniu same są oazą nie tylko nietolerancji, ale wręcz dyskryminacji osób heteroseksualnych. Ciężko się z tym nie zgodzić. Sam znam pewnego reżysera, który praktykował homoseksualizm. Wstąpił jednak w związek małżeński i zerwał z homoseksualizmem. Od jednego z dyrektorów warszawskich teatrów usłyszał:
„jesteś zdrajcą, nie jesteś już nasz”, oraz obietnicę, że nigdy w Warszawie nie znajdzie teatru, w którym mógłby reżyserować. Obietnica została spełniona.
Bitwa o tożsamość
W tym tekście użyłem słowa, które od dłuższego czasu jest rugowane z obiegu publicznego –
pederasta. To również element manipulacji dokonywanej na języku. Termin ten został zastąpiony przez rzekomo neutralne, a w gruncie rzeczy afirmatywne określenie gej. Co ciekawe, choć pederastia jest terminem naukowym, boją się tego określenia używać sami naukowcy. I tak właśnie propaganda wdarła się na teren nauki. Nie po raz pierwszy. Nie po raz ostatni.
Odchodząc od tematów seksualnych, warto się zatrzymać jeszcze nad jednym ze zmanipulowanych pojęć, jakim jest określenie
„rzekomy”. Termin ten niemal zupełnie zastąpił pojęcie „domniemany”. I to do tego stopnia, że kiedy zwróciłem na to uwagę jednej znajomej, stwierdziła ona, że przecież to synonimy. Nic bardziej mylnego. „Rzekomy” zakłada bowiem, że coś jest nieprawdą, „domniemany” zaś, że prawdą być może. Najczęściej określenia „rzekomy” używa się w stosunku do tajnej współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale użycie tego słowa coraz częściej przypomina uderzanie pałką. I tak np. PiS jest rzekomą opozycją. Tego typu przykłady można mnożyć.
Język w gruncie rzeczy jest dziś
gigantycznym polem bitwy o tożsamość Polaków. I wbrew temu, co głosi większa część mediów głównego nurtu, opresji poddawana jest nie mniejszość, lecz większość o wciąż konserwatywnym nastawieniu. Próba zastąpienia starych pojęć nowymi lub nadanie nowych znaczeń starym pojęciom jest w gruncie rzeczy gwałtem uczynionym na polszczyźnie. Gwałtem, którego celem jest przeprowadzenie procesów inżynierii społecznej przez tych, którzy chcą sprawniej kontrolować społeczeństwo.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Cezary Gmyz