„Syberiada” reklamowana jest jako opowieść o Polakach wywiezionych przez NKWD w głąb Rosji. W wywiadzie zamieszczonym na portalu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej jej reżyser tłumaczy, iż jest to film przede wszystkim dla młodych, by zobaczyli,
jak ciężko dorastać w temperaturze minus 40 stopni zimą a plus 40 latem. To w rzeczy samej najlepsze podsumowanie tego dzieła, które omawia niewygodę egzystencji w ciężkich warunkach klimatycznych, a nie losy tysięcy Polaków wywiezionych i niszczonych przez Sowietów. To opowieść bez historii, a dokładnie – bez prawdy historycznej, wciskana pod płaszczykiem wspomnień uczestnika opisywanych zdarzeń.
Postać samego uczestnika – autora książki „Syberiada polska” – zdaje się kluczowa. Zbigniew Domino, bo o nim mowa, rzeczywiście przeszedł zesłanie. Ale najwyraźniej na tyle dobrze umiał dopasować się do bolszewickiej rzeczywistości, że w komunistycznym tworze – w skrócie PRL – został prokuratorem wojskowym, dyplomatą (na placówce w Moskwie!) i propagandystą, który w obrzydliwy sposób zohydzał Polakom Żołnierzy Wyklętych. W atmosferze pobłażliwej tolerancji, w której największym nietaktem jest pytanie o prawdę, a znakiem obycia tępy zachwyt nad pokrętnością ludzkiego losu, nawet komunistyczny prześladowca Domino może być nauczycielem historii. I właśnie nim zostaje.
A dzieje się tak dokładnie w 60. rocznicę zamordowania generała Emila Fieldorfa „Nila”, którego kaci wychwalali autora „
Syberiady polskiej”. I to za publiczne pieniądze, bo do filmu Zaorskiego dołożył się nie tylko PISF, ale dorzuciły się nawet Lasy Państwowe. Tymczasem prawda jest taka, iż jedyne, czego powinniśmy się od pana Domino dowiedzieć,
to miejsce, w którym jego towarzysze zakopali ciało generała „Nila”. Trudno o bardziej przejmujące podsumowanie dzisiejszej Polski: Emil Fieldorf nadal spoczywa w bezimiennej mogile, a pupil jego morderców na nowo wynoszony jest do rangi bohatera.
Źródło: Gazeta Polska
Katarzyna Gójska-Hejke