Ataki na pamięć o powstaniu styczniowym korespondują z kampanią atakującą w roku 2011 powstanie warszawskie. Uruchomił ją wówczas polityk PO Radosław Sikorski. Czynnikiem aktualizującym i rzeczywistą przyczyną ataku był oczywiście Smoleńsk. Obecne wypowiedzi Kutzów i Żakowskich są kontynuacją tamtej sprawy.
Sto pięćdziesiąta rocznica wybuchu powstania styczniowego wywołała spory w Sejmie i medialne ataki naczelnych propagandystów PO na uroczystości związane z tym świętem. Chęć zablokowania okolicznościowej uchwały Sejmu przez część parlamentarzystów PO, z Kazimierzem Kutzem na czele, jest czymś rzadko do tej pory spotykanym. Można to porównać tylko do blokowania budowy pomnika Powstania Warszawskiego w okresie PRL-u. O powstaniach Polacy miewają różne opinie, ale dotychczas tylko PZPR starała się posunięciami politycznymi rozbijać obowiązujący konsensus w sprawie kanonu pamięci narodowej i oddawania czci bohaterom walk o niepodległość, wszystkich, a nie tylko tych zakończonych sukcesem. Obecna, nie całkiem udana próba złamania tego konsensusu historycznego w parlamencie, następuje po wcześniejszym złamaniu przez rząd konsensusu w sprawie polskiej polityki wschodniej. Ponieważ powstanie styczniowe było wymierzone przeciw Rosji i toczyło się na dawnych ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej, widać pewien polityczny związek między tymi sprawami.
Natomiast spory publicystyczne o polityczną ocenę powstania styczniowego (i warszawskiego) powracają co pewien czas, zwłaszcza wtedy, gdy tę problematykę aktualizuje sytuacja bieżąca. Tak więc ostatnio o powstaniu styczniowym intensywnie dyskutowano w roku 1983, porównując brankę z 1863 r. z wprowadzeniem stanu wojennego, a gen. Wojciecha Jaruzelskiego z margrabią Aleksandrem Wielopolskim.
Natomiast obecne ataki na pamięć o powstaniu styczniowym korespondują bezpośrednio z kampanią ataków na powstanie warszawskie w roku 2011. Przypomnijmy, że tamtą kampanię zaczął polityk PO Radosław Sikorski. Czynnikiem aktualizującym i rzeczywistą przyczyną uruchomienia ataków na powstanie warszawskie był oczywiście Smoleńsk. Obecne zaś wypowiedzi Kutzów i Żakowskich są kontynuacją tamtej sprawy. Temat historyczny obu kampanii – powstania – ma charakter zastępczy. Naprawdę wywołuje się je po to, żeby załatwić coś w sprawach aktualnych.
Zagłuszyć strach
Zawsze zaczynają tzw. realiści. Ci, którzy aktualnie prowadzą politykę „realistyczną". Ich atak zaś jest skierowany na tych, którzy prowadzili w przeszłości politykę „romantyczną". W oczach „realistów" to ci ostatni ponoszą całą odpowiedzialność za klęski narodu. Z wielu wypowiedzi można odnieść wrażenie, że przywódcy powstań byli wręcz bardziej winni i gorsi od zaborców i okupantów. Skąd te wybuchy zacietrzewienia wobec odległych w czasie zdarzeń i problemów? Ano stąd, że przywódcy i zwolennicy dawnych powstań oraz prowadzona przez nich polityka traktowane są jako symboliczna figura zastępująca tych ludzi i tę politykę, z którymi „realiści" walczą współcześnie.
Jak wiadomo, „realiści" pojawiali się już w wieku XIX, sprzeciwiając się planom powstańczym albo krytykując powstania ex post. Od zdrajców odróżniano ich na tej podstawie, że gdy powstania już wybuchały, to „realiści" do nich się dołączali z powodów moralnych, a potem powstrzymywali się od publicznego ferowania sądów wobec poległych i pokonanych. Krytyka, jeśli była, to dotyczyła aspektów politycznych i militarnych – nie moralnych. Współczesna obrona „realizmu" ma charakter moralny, bo politycznego mieć nie może. Politycznie współczesny „realizm" jest bowiem nie do obrony. „Realizm" mówi, że trzeba „rozmawiać z Rosją" i nie można drażnić Niedźwiedzia. No więc np. w imię „realizmu" Tusk rozmawiał z Putinem o rozdzieleniu wizyt w Katyniu na 7 i 10 kwietnia 2010 r. A w imię niedrażnienia Niedźwiedzia zgodził się, by śledztwo smoleńskie było prowadzone na podstawie konwencji chicagowskiej i zostało całkowicie przejęte przez Rosję, zgodził się pozostawić jej wrak i zaakceptował raport Anodiny. I jakie są tego rezultaty? Politycznie taki „realizm" jest katastrofą. Trzeba więc ten fakt zagłuszyć, ale tak, żeby nikt się nie zorientował – odwracając uwagę od współczesności. Nie atakuje się więc śp. Lecha Kaczyńskiego bezpośrednio, tylko miota się najgorsze oskarżenia pod adresem przywódców z przeszłości, którzy tak samo „drażnili" Niedźwiedzia i przegrali. Można więc z pozycji kaznodziei potępiać „pochopne działania" i lać krokodyle łzy nad ceną powstań. O to, jaką cenę tu i teraz płacimy za „realizm", nikt nie pyta.
Szwejki z III RP
Drugą obok realistów à la Tusk osobą tego dramatu jest Niedźwiedź. Niedźwiedź co prawda nic nie mówi, ale na scenie jest stale obecny. Inni mówią za niego. Prof. Radosław Markowski głosi w Polsce „
szwejkowskie zasady": „
Ta szwejkowska zasada, żeby siedzieć w gospodzie, pilnować temperatury piwa i czekać, aż przejadą ci szaleńcy z jednej strony na drugą, wydaje mi się bardziej racjonalna niż to nasze rzucanie się". Niedźwiedź bardzo się cieszy, że od tej pory będzie miał do czynienia nad Wisłą ze Szwejkami i nikt nie będzie mu się rzucał. Szwejki z III RP zdążyły już rozbroić resztki polskiego wojska, ale równie duże znaczenie ma dziś rozbrojenie psychologiczne. Przynajmniej tak nas kiedyś uczono na szkoleniach wojskowych, obecnie zniesionych. Już w PRL prowadzono kampanie przeciwko
„bohaterszczyźnie". A za czasów ZSRS w Niemczech lewaccy pacyfiści głosili hasło:
„besser rot als tot" – lepiej być czerwonym niż martwym. Na pewno prof. Markowski też tak uważa.
Równie mocny wydaje się argument Kazimierza Kutza, że nie należy czcić przegranych powstań, tylko te, które zakończyły się sukcesem. A więc zapomnijmy o powstaniu kościuszkowskim, bo było przegrane, a czcijmy wielkopolskie. Na forach internetowych często powtarza się też pogląd, że Polacy są takim dziwnym narodem, który nie umie świętować zwycięstw i czci tylko klęski, a za bohaterów ma samych nieudaczników poległych w przegranych zrywach narodowowyzwoleńczych. Tak myślą zapewne ci, których reforma oświaty zwolniła z lekcji historii. Jakżeby się oni zdziwili, gdyby ktoś im powiedział, że takich dziwnych narodów jak Polacy jest znacznie więcej. Na przykład starożytni Grecy postawili nawet pomnik w Termopilach, gdzie 300 Spartan pod dowództwem Leonidasa poszło na pewną śmierć przeciwko armii Persów, zamiast spokojnie poczekać, aż Persowie „przejdą na drugą stronę" i wtedy z nimi pohandlować. W ogóle jacyś dziwni byli ci starożytni, bo za bohatera uważali też Hektora, którego zabił Achilles, a nie Parysa – chociaż to on odniósł sukces, bo zabił Achillesa strzałą, a przy tym był taki przystojny, że razem ze swoją partnerką Heleną mógłby mieć sesję zdjęciową dla „Gali".
Filozofia lumpa
Mówiąc poważnie, to nie polska tradycja jest dziwna, lecz takie myślenie, że liczy się tylko sukces, nieważne jakimi środkami uzyskany, jest wyrazem odwrócenia porządku wartości, na którym od początku opiera się funkcjonowanie społeczeństw w naszej cywilizacji. Kto ginie dla ojczyzny, nawet w walce przegranej lub od początku nierokującej zwycięstwa, ale podjętej dlatego, że nie godzi się być niewolnikiem, daje świadectwo, że wolność i sprawiedliwość są wartościami najważniejszymi. Dopóki te wartości panują, rządzi prawo.
Kiedy ludzie przestają uważać je za najważniejsze i godne obrony, narody idą w niewolę, a władza dostaje się w ręce despotów albo bandytów.
W istocie podobny był sposób myślenia tych, którzy poszli do powstania styczniowego. Nie chcieli oni znosić codziennych upokorzeń ze strony obcej i wrogiej im władzy, patrzyć biernie, jak ta obca władza, zabrawszy im najpierw niepodległość, odbiera im tożsamość, godność, własność i wszelkie perspektywy rozwoju. Można przekonać się o tym, czytając oparte na osobistych doświadczeniach opowiadania powstańcze Elizy Orzeszkowej z książki „Gloria victis", co oznacza chwała zwyciężonym. Chwała im za to, że chociaż przegrali, swoją postawą dowiedli, kim byli, i przypomnieli, na czym opiera się życie wolnych ludzi oraz wolnych narodów. Kto nazywa to „bezsensowną ofiarą", ten po prostu nie rozumie, co to jest ofiara.
Bystrzejszych „realistów" z obozu Tuska powstanie styczniowe, podobnie jak warszawskie, kłuje w oczy tymi właśnie wartościami – do których oni sami nie dorastają. Takim wartościom łatwiej ubliżać, niż je naśladować. Dlatego platformersi ubliżają, i dlatego bardziej odpowiada im postawa Szwejka. Szwejk był jednak lumpem i czyścibutem, a oni są ministrami, senatorami, profesorami – wyczołgali się na świecznik władzy i chcą na nim pozostać. Tylko że Szwejk na świeczniku władzy nie czuje się bezpiecznie. Niepokoi go, że gdzieś obok albo na dole gromadzą się inni ludzie, tacy, którzy widzą w życiu coś więcej poza piwem i wyżerką. I wiadomo, do czego tacy ludzie są zdolni, bo w polskiej historii już to nieraz pokazali. Dlatego Szwejk naprawdę bezpiecznie poczułby się dopiero wtedy, gdyby wszyscy Polacy wokół stali się do niego podobni. I chwyta się każdego sposobu, żeby do tego doprowadzić. Oczernianie powstań i opór przeciwko obchodzeniu ich rocznic jest jednym z takich sposobów.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Andrzej Waśko