Tak wśród konserwatystów popularny, że czasem wręcz nadużywany, aforyzm głosi, że hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek. Odkąd wśród naszych celebrytów zapanowała moda na antyklerykalizm, a media zaczęły prześcigać się w atakach najpierw na Kościół, później zaś już na wiarę jako taką, z okazji świąt regularnie odbywał się festiwal hipokryzji. Pełne jadu okładki nagle wypełniały pogodne, często wprost religijne obrazki, a prześcigające się w aborcjach i apostazjach gwiazdy wiły się, śpiewając z przejęciem kolędy. W tym roku na ten stały cykl nałożyło się poparcie tych ostatnich dla feministycznych protestów i po raz pierwszy odbiorcy powiedzieli „dość”. Lepiej późno niż wcale.
W środowym numerze „Gazety Polskiej Codziennie” mogliśmy przeczytać o idących w tysiące protestach i apelach widzów, domagających się rezygnacji z emisji kolęd w wykonaniu artystów popierających proaborcyjne postulaty. Czy faktycznie za kilka dni zobaczymy i usłyszymy śpiewających jak gdyby nigdy nic kolędy tych, którzy ozdabiają swoje zdjęcia czerwonymi piorunami i piszą o „wolnym wyborze”?
Z punktu widzenia wierzących można tu mówić o zgorszeniu. To, wydawałoby się archaiczne pojęcie całkiem dobrze pasuje do sytuacji, w której tak mocno rozjeżdżają się świąteczne występy i codzienne deklaracje. „Zgorszenie jest postawą lub zachowaniem, które prowadzi drugiego człowieka do popełnienia zła. Ten, kto dopuszcza się zgorszenia, staje się kusicielem swego bliźniego. Narusza cnotę i prawość; może doprowadzić swego brata do śmierci duchowej. Zgorszenie jest poważnym wykroczeniem, jeśli uczynkiem lub zaniedbaniem dobrowolnie doprowadza drugiego człowieka do poważnego wykroczenia” – czytamy w „Katechizmie Kościoła Katolickiego”. Opis ten pasuje jak ulał do sytuacji, w której aborcję próbuje się przedstawić już nie jako dramatyczny wybór, lecz decyzję w najlepszym razie moralnie obojętną (a coraz częściej wręcz pozytywną), a pogląd ten pośrednio lub wprost wspierają osoby nie tylko śpiewające raz do roku za ciężkie pieniądze kolędy, lecz także przyznające się (lub przynajmniej przyznające się do niedawna) do wiary w Boga.
O skali tego zjawiska pisze na Facebooku Zbyszek Kaliszuk, katolicki publicysta i działacz społeczny. „Jestem autorem wielu grafik ze świadectwami wiary znanych osób, które zamieszczaliśmy wraz z Żoną na naszych stronach i które później zaczęły krążyć po katolickim internecie. Przez ostatnie dwa miesiące przeżyłem ogromne rozczarowanie, gdy wiele z osób, które pokazywałem jako przykład, wsparło aborcyjne protesty. (…) Dzisiaj opinia publiczna w dużej mierze kształtuje się poprzez wypowiedzi influencerów. Wierzyłem, że nagłaśnianie świadectw wiary znanych osób będzie takim światłem wśród mnóstwa wypowiedzi krytycznych w stosunku do Kościoła i jego nauczania, które padają w tym środowisku”.
W czasach powszechnego rozchwiania i zwątpienia każde świadectwo wydaje się na wagę złota. Co jednak dzieje się wtedy, gdy staje się ono antyświadectwem? Gdy osoba publicznie popierająca aborcję wciąż pozostaje w innych zakątkach mediów głosicielem Dobrej Nowiny, przykładem wiary? Czy nie doprowadzi to do wątpliwości, relatywizowania czynu, który według nauczania Kościoła (lecz przecież nie tylko jego) jest złem? „Ostatni miesiąc pokazuje, że nie można opierać ewangelizacji na znanych osobach. Nie uważam, żeby należało całkowicie zrezygnować z nagłaśniania ich wypowiedzi czy zapraszania na spotkania, ale najpierw warto mieć pewność, że nie tylko pięknie mówią o wierze, ale naprawdę nią żyją i nie podważają fundamentów wiary, o której mówią” – dość gorzko puentuje Kaliszuk swoje opublikowane na Facebooku oświadczenie, prosząc równocześnie, by nie traktować go jako ataku na konkretne osoby, ale raczej ostrzeżenie dla podobnych mu społeczników i ewangelizatorów.
Czy według tego samego kryterium powinniśmy potraktować telewizyjne kolędy? Zależy to od tego, czy bierzemy je na poważnie, jako element autentycznego duchowego przeżycia, wyraz i opis radości z narodzenia Jezusa, czy jest to już tylko pozbawiony prawdziwej treści postchrześcijański rytuał, szopka w znaczeniu pejoratywnym, niedosłownym, również związanym ze świętami.
Symbolem tej niezgodności może być każdy z artystek i artystów, którzy za kilka dni pojawią się z kolędami w telewizji. Jednak o wiele bardziej uderza to w sytuacji, gdy mamy do czynienia nie z chałturnikiem (taki, wiadomo, wszystko nam wyśpiewa, może być kolęda albo proaborcyjny protest song), lecz osobą deklarującą przywiązanie do wiary, czasem nawet znajdującą miejsce dla jej deklarowania we własnych piosenkach. „Wiara jest we mnie, w moim sercu i chętnie o tym opowiadam. Nieraz siedzę w ciszy i po prostu rozmawiam z Bogiem. Piosenka »Wiem, że jesteś tam« nie znalazła się w moim repertuarze przypadkiem. To jest prywatna modlitwa” – twierdziła kilka lat temu Anna Wyszkoni. Dziś, wobec fali krytyki, Wyszkoni dzieli się z Pudelkiem trochę inną refleksją: „Zarzut wspierania Strajku Kobiet wobec śpiewania kolęd w święta jest tak absurdalny, że brakuje słów. Cieszy mnie to, że wiele osób widzi ten absurd, dostałam mnóstwo ciepłych słów od mądrych i dobrych ludzi. Kolędy zaśpiewam sobie w tym roku w domu i może w internecie, wówczas oczywiście wszystkich Państwa zaproszę”.
Równocześnie obserwujemy w naszej przestrzeni publicznej drugie zderzenie Strajku Kobiet z kolędą, które zresztą wzmacnia wzburzenie zjawiskiem opisanym wyżej, a być może nawet jest główną przyczyną faktu, że katoliccy widzowie przestają przechodzić nad nim do porządku dziennego.
To wplecenie świątecznych akcentów i symboliki w przekazy coraz mocniej idącego w antyklerykalizm ruchu Marty Lempart. Wszystko zaczęło się na początku grudnia, gdy jedna z warszawskich kawiarni zaczęła sprzedawać bezglutenowy opłatek ze znakiem błyskawicy. Część internetu się oburzyła, część uznała, że sprawy poszły za daleko, ale postępowa Warszawa nie podzielała tych emocji. W jednej z entuzjastycznych publikacji cytowana klientka mówi, że pierwszy raz w życiu kupiła opłatek, i to nie tylko dlatego, że ten jest bezglutenowy! Później przyszły „kolędy” na poznańskim wiecu Strajku Kobiet, na którym tradycyjne bożonarodzeniowe piosenki i pieśni doczekały się nowego, zaprzeczającego życiu znaczenia. Wreszcie na oficjalnym facebookowym profilu Ogólnopolskiego Strajku Kobiet pojawił się cały śpiewnik, pełen wulgarnych przeróbek klasycznych tekstów kolęd, przez większość komentujących znów przyjęty z entuzjazmem, choć nie zabrakło tym razem również głosów krytycznych, płynących od części sympatyków protestu. Choć aktywistki twierdzą, że nie mają na celu obrażania wierzących i świętujących, trudno nie zauważyć złych intencji, gdy widzi się choćby takie słowa, jak „Gdy nasza siostra aborcję robiła, z wielkim przestrachem leki zamówiła. Lili, lili, laj, nie bój się kochana! Lili, lili, laj, nie będziesz szła sama!”. A w ten sam sposób wygląda każdy z przerobionych utworów. Można spodziewać się, że w niektórych wielkomiejskich mieszkaniach „kolędy” pojawią się po raz pierwszy, zapewne w pakiecie z „opłatkiem”.
Doczekaliśmy więc czasów, gdy nawet kolęda (czy raczej, tak nazwane „na pomieszanie dobrego i złego”, kolędy zaprzeczenie) może stać się narzędziem walki politycznej, kulturowej i cywilizacyjnej. Coroczny festiwal hipokryzji staje się w 2020 r. wyjątkowo trudny do przełknięcia, czy można więc się dziwić, że niektórzy chcieliby mieć pewność, że kolędnicy przyniosą ze sobą gwiazdę betlejemską, nie proaborcyjny piorun?