Od dłuższego czasu mamy do czynienia z pełzającą czystką w służbach odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwa we wszystkich jego wymiarach. Skorzystać może na tym ośrodek prezydencki, który do reformy służb przygotowywany jest jak żaden inny.Nie ma co się czarować, że Krzysztof Bondaryk sam podał się do dymisji. Wprawdzie oficjalnie podano, że to on zgłosił chęć odejścia, dla mnie jednak oczywiste jest, że szef ABW został wyrzucony i to w sposób brutalny. W sposób niewiele różniący się od odwołania szefa CBA Mariusza Kamińskiego – bez wymaganej przez prawo opinii sejmowej komisji ds. służb specjalnych oraz przyzwolenia prezydenta.
O tym, że Bondaryka wylano, świadczy reakcja czołowych przedstawicieli tzw. grupy krakowskiej utożsamianej z posłem PO Konstantym Miodowiczem – totalne zaskoczenie. Oficjalnie zapewniano o wysokiej ocenie profesjonalizmu szefa ABW-ery. Paweł Graś wystawił mu nawet szóstkę z minusem. Jednak już Marek Biernacki z PO przyciśnięty przyznał, że stosunki Tuska z Bondarykiem nie były wzorowe.
Jak salami
Pogłoski o odejściu Bondaryka pojawiały się od dawna. Mówiono, że nastąpi to po zakończeniu Euro 2012, ale Bondaryk przetrwał jeszcze pół roku.
Od dłuższego czasu wobec szefa ABW stosowano taktykę salami. Jego najbliżsi współpracownicy – Zdzisław Skorża, Jacek Mąka, Paweł Białek kolejno składali dymisje.
Jednak czystki miały szerszy zasięg. Wcześniej odwołano komendanta głównego Straży Granicznej. Leszka Elasa, wpływowego niegdyś funkcjonariusza trójmiejskiego Urzędu Ochrony Państwa. Zastąpił go Dominik Tracz. Do czasu dymisji pozycja Elasa wydawała się niezagrożona. Miał on niezaprzeczalne zasługi dla obozu władzy.
To właśnie on kierował akcją przejęcia dokumentów dotyczących współpracy Lecha Wałęsy z SB. Były one przechowywane przez byłego esbeka Jerzego Frączkowskiego. Większość z nich przepadła. To również Elas otwierał słynną szafę Lesiaka, w której miano gromadzić na początku lat 90. materiały na prawicową opozycję, wreszcie był zaangażowany w akcję związaną z oskarżeniem Józefa Oleksego o współpracę z rosyjskimi służbami specjalnymi. Te zasługi miały sprawić, że Elas wydawał się nieusuwalny. Ku totalnemu zaskoczeniu stało się inaczej.
Podobnie było z dymisjami w policji. Zaczęło się od odejścia gen. Adama Rapackiego, który jako wiceminister spraw wewnętrznych odpowiadał za policję. Potem dymisje posypały się jak z rękawa – stanowisko utracił komendant główny Andrzej Matejuk oraz komendant stołeczny Andrzej Mularz i mazowiecki Ryszard Szkotnicki.
W tle tych dymisji pobrzmiewała sprawa tzw. infoafery, jednej z największych spraw korupcyjnych ostatnich lat.
Odzyskać kontrolę
Wiele wskazuje na to, że dymisja Bondaryka nie kończy czystek w służbach. Coraz częściej jako następnego wymienia się przyjaciela Bondaryka Andrzeja Parafianowicza – wiceministra finansów i zarazem generalnego inspektora kontroli skarbowej.
Wydaje się też, że przy okazji tzw. reformy służb stanowiska mogą utracić też generałowie – szef Agencji Wywiadu Maciej Hunia oraz szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego Janusz Nosek. Obaj są utożsamiani z tzw. grupą krakowską.
Wszystkie dotychczasowe dymisje wyglądają na próbę odzyskania przez premiera Donalda Tuska kontroli nad służbami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo państwa. To zadanie spadło głównie na barki szefa MSW Jacka Cichockiego. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że działania te mają charakter dość chaotyczny. Tusk postępuje w myśl maksymy „ja rzucam pomysł, a wy go łapcie”. Łapiącym jest właśnie Cichocki.
Problem polega jednak na tym, że łapanie pomysłów Tuska, by przypomnieć sprawę walki z hazardem czy dopalaczami, kończy się groteskowo. Tutaj zaś sprawa jest o wiele poważniejsza, bo dotyczy wszystkich obywateli.
Na dodatek informacje docierające na temat reformy służb pozwalają domniemywać, że skończy się jak z osławioną reformą prokuratury, kiedy szybko się okazało, że nie tylko nie usunęła ona patologii, ale je pogłębiła, a ustawa nadaje się do napisania na nowo.
Z prezydentem w tle
Jak się wydaje, na tym tle o wiele bardziej do przejęcia kontroli nad służbami przygotowany jest właśnie ośrodek prezydencki.
Wiele wskazuje na to, że ludzie służb, którzy mają w Polsce niewspółmierny wpływ na świat polityki, już żegnają się z premierem Tuskiem i ciężar swojego zainteresowania przenoszą właśnie na Pałac Prezydencki, który proponuje kompleksowe rozwiązanie problemów bezpieczeństwa wewnętrznego – obejmujące nie tylko służby specjalne, ale również wojsko, system finansowy i wiele innych elementów.
Jak słusznie zauważył to swojego czasu Aleksander Ścios, przypomina to jako żywo rozwiązania putinowskiej Rosji tzw. kułaka skupiającego w jednej pięści olbrzymią władzę.
Problem jednak polega na tym, że to bardzo przydatne w praktyce rozwiązanie niewiele ma wspólnego ze standardami państwa demokratycznego. De facto bowiem w sposób znaczący zmniejsza wpływ suwerena, jakim jest naród, na cały system bezpieczeństwa.
W takim modelu służby i instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo stają nie na straży ochrony obywateli, ale w gruncie rzeczy zamieniają się w system kontroli społeczeństwa. Polak już w tej chwili jest najbardziej inwigilowanym obywatelem Unii Europejskiej, a propozycje zwiększenia tej inwigilacji, które na zachodzie Europy obaliłyby niejeden gabinet, nie wywołują w Polsce prawie żadnego zainteresowania opinii publicznej.
Niewykluczone, że przy jakimś społecznym wybuchu pojawi się żądanie oddania władzy w ręce ośrodka prezydenckiego. Wtedy będzie można uruchomić starannie przygotowany projekt. A to jest groźne, gdyż mrzonka bezpieczeństwa może pozbawić nas wolności.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Cezary Gmyz